Zmysłowe Maroko - moja namiętność.... część I

     Sięgam pamięcią daleko wstecz, chcę przywołać czas, kiedy zaczęłam interesować się Marokiem jako destynacją podróżniczą, kiedy zamarzyłam, aby znaleźć się w tym rejonie świata, w północno-zachodniej Afryce. Nie pamiętam, kiedy pierwszy raz oglądałam kultowy film Casablanka, ale pamiętam, że na początku lat 90. ubiegłego stulecia obejrzałam pewnie po raz kolejny oscarowy film z 1930 roku "Maroko", z  boską Marleną Dietrich. Aktorka wcieliła się w rolę ponętnej śpiewaczki kabaretowej, która musi dokonać wyboru między dwoma adorującymi ją mężczyznami - milionerem i żołnierzem Legii Cudzoziemskiej bez grosza przy duszy - w tej roli Gary Cooper. Kobieta wybiera wielką miłość, namiętność, pożądanie i żołnierza, zostając markietantką. Ostatnia scena filmu - bohaterka zdejmuje swoje złote buty i rusza za wojskiem przez piaski Sahary. Ten obraz towarzyszył mi bardzo często, gdyż jestem idealistką, romantyczką, marzącą o uczuciach, w  których można się zatracić... Śpiewaczka była symbolem takiej miłości. Dzisiaj jako dojrzała kobieta wiem, że taka miłość jest zgubna i z zasady dobrze się nie kończy, niestety. Ale też bycie z kimś z wyrachowania jest straszliwie trudne i nudne, więc myślę, że jak zwykle trzeba szukać złotego środka. Podobne refleksje nachodziły mnie również po oscarowym filmie Casablanka. Oprócz rozważań o miłości, po tych obrazach zostało marzenie, wtedy wydawało mi się, że od tzw. czapy, aby zwiedzić egzotyczne i tajemnicze Maroko. Do najstarszego królestwa w świecie muzułmańskim wybraliśmy się na początku lipca 2015 roku. Na ten czas przypadał, na nasze szczęście bądź, jak się później okazało, na nasze nieszczęście - Ramadan. Jest to dziewiąty miesiąc roku, według ruchomego kalendarza muzułmańskiego, nazywany świętym, gdyż wtedy archanioł Gabriel objawił Mahometowi pierwsze wersety Koranu. W czasie Ramadanu od świtu do zachodu słońca muzułmaninowi nie wolno spożywać żadnych pokarmów, pić żadnych napojów, w tym wody, ani uprawiać seksu. Ostatni posiłek przed kolejnym dniem postu jest jedzony przed świtem. Nadmieniam, że wtedy, kiedy my byliśmy w Maroku, temperatury wahały się w dzień od 42 do 48 stopni C, więc nie muszę opisywać, w jakim stanie Marokańczycy byli przez cały dzień... 

    Bezpośrednią przyczyną wyboru destynacji i zaplanowaniem podróży był film "Czerwony Marakesz", który oglądałam kilkakrotnie na Discovery. Na pewno obejrzałam go z sześć razy, za każdym razem doznając tak wszechogarniającej mnie tęsknoty za tym krajem, za tym miejscem, że dostawałam wypieków, oczy zachodziły mgłą, w gardle miałam kluskę, a motyle szalały w brzuchu, no po prostu byłam do obłędu zakochana, jak wspomniana śpiewaczka w legioniście. Ta namiętność do podróży mnie pewnego dnia zabije....

 

Zdjęcia z filmu Maroko - na górze nieziemsko zmysłowa Marlena Dietrych

      Po raz kolejny nie będę opisywała, co czułam na moim ukochanym Lotnisku im. Fryderyka Chopina, gdzie zawsze sobie pozwalamy na najdroższą kawę bądź herbatę w Polsce.... Hahahaaaaa.... To ciągle ten sam schemat emocji, które przyprawiają mnie o szaleństwo, przestaję być sobą, jestem zakręconą osobą, żyjącą poza otaczającą mnie rzeczywistością. Lecę do Maroka, aby zanurzyć się w historię i kulturę tego niezwykłego kraju, zamieszkanego przez Berberów, stanowiącego mieszankę kultury arabskiej, afrykańskiej z domieszką kultury europejskiej, szczególnie francuskiej, gdyż Maroko do 1956 roku było pod protektoratem właśnie Paryża. Ten tygiel kultur stworzył niepowtarzalne miejsce z wyjątkową architekturą, sztuką, smakami, aromatami, niezwykle barwnymi wizualizacjami.

     Rano lądujemy w Agadirze, jedziemy do naszego  hotelu i praktycznie cały dzień mamy dla siebie. Idziemy na plażę, ale nie po to, aby się opalać, ale po to, by przywitać Atlantyk. Znajdujemy się na ośmiokilometrowej plaży, nad którą znajduje się promenada i restauracyjki z arabsko-francuskim sznytem. Wybieramy jedną z nich, malutkie dwuosobowe stoliki, nakryte białymi obrusami z finezyjnymi krzesełkami, z widokiem na plażę i ocean. Czuję się królową życia, czuję się wybrańcem losu, cieszę jak dziecko..... Kelner mówi po francusku, dogaduje się z Mężusiem, serwuje nam świeże pieczone ryby, obłędnie podane i obłędne w smaku, do tego jakiś lokalny mocny trunek i życie jest piękne. Chyba nas lubi, bo spędza z nami dużo czasu, jest z Francji. Mój Mężuś we Francji spędził ponad 3 lata, pracując od Hawru przez Paryż po Marsylię, kelner też jest z Marsylii. Mają wspólny temat. Dostaję ni stąd ni zowąd czerwoną różyczkę, co z nią zrobić na plaży w Agadirze? Nie wiem, ale cała sytuacja jest miła. Idziemy na plażę, jest popołudnie, słońce grzeje, ale wiatr od oceanu chłodzi mocno, otulając przyjemnie ciało swoim dotykiem. Zasypiam, ukołysana szumem fal na leżaku pod ukochanym trzcinowym parasolem, który uwielbiam, dla mnie jest to mocno egzotyczne. Budzę się, musimy zejść z plaży, bo leżakowi uprzątają plażowe sprzęty. Powoli zapada zmierzch, zachodzi słońce, robi się niezwykle nastrojowo i romantycznie. Po godzinie 21, kiedy zapada zmrok na plażę ciągną całe rodziny z obszernymi pakunkami, w których znajduje się jedzenie i picie w dużych ilościach. Będą świętować Ramadan uroczystą kolacją. Rodziny są bardzo liczne - od małych dzieci po starców, wszyscy siadają, po turecku na kocach, do długo wyczekiwanego posiłku, w trakcie którego toczą się rozmowy, słychać szczebiot dzieci, śmiechy młodzieży i dorosłych, długie opowieści starszyzny. Idziemy plażą, nagle krzyk, jakieś pięcioletnie dziecko biegnie w stronę oceanu, matka za nim, wszyscy wstali z miejsc, jakiś młody chłopak dogania szkraba, zanim dopada ich matka. Mój Mężuś zagradza  drogę, aby malec nie wbiegł do wody.... Nasz wzrok białej kobiety i Marokanki spotyka się, uśmiecham się, ona też, ale przez łzy... Dziecko na jej rękach jest bezpieczne, wtulone w matkę. Na całym świecie matka to matka.... Krzyki ucichły i tylko fale, uderzające o brzeg, uświadamiają niebezpieczeństwo bezkresnego żywiołu. Wiatr roznosi wytrawno-słodkawy aromat pieczonego mięsa, duszonych warzyw z kaszą kuskus, a wszystko przyrządzone w przyprawach i ziołach, będących symbolem orientu. I taka myśl przychodzi mi do głowy nie pierwszy raz zresztą, że pod każdą szerokością geograficzną, niezależnie od koloru skóry, narodowości, religii ludzie pragną zwykłego, rodzinnego życia w dobrostanie, kulturze i tradycji, które są ich korzeniami.

Na zdjęciu z parasolem leży biedna różyczka bez wody... Ale gest miły.....

    Następnego dnia rano ruszamy do mojej miłości: Czerwonego Marakeszu. Po drodze mamy wspaniałe atrakcje. Przystanki na kawę, która w Maroku jest potrzebna jak tlen, szczególnie latem, przystanki na oglądanie gajów arganowych - narodowego dobra Maroka, gdyż olej arganowy jest wizytówką tego kraju, wykorzystywany w chemii, kosmetyce, w spożywce. Ma zapach i smak lekko orzechowy, podkręca potrawy, a w kosmetyce jest niezastąpiony. Przywiozłam go w dużych ilościach do domu, dopóki wykorzystywałam olej w kuchni tak, jak szafran czy mieszankę przypraw marokańskich, gdzie dominował kmin i imbir, moja kuchnia pachniała Marokiem. Ale największą atrakcją były kozy łażące po arganowych drzewkach - widok niespotykany i bardzo zabawny. Do Marakeszu wiodła droga przez ceglaste pustynno-górzyste tereny, porośnięte przez drzewa arganowe, zaliczane do pasma gór Atlasu Wysokiego, u podnóża którego na wysokości 460 m n.p.m. rozciąga się najatrakcyjniejsze miasto Maroka. Sam wjazd do Marakeszu był dla mnie wielkim przeżyciem, bo w takich momentach mam zawsze tę samą fantastyczną myśl - marzenia się spełniają.... 

Jedziemy do Marakeszu przez  Atlas Wysoki

    Dlaczego Czerwony Marakesz? Ponieważ na budowę murów miejskich w XII wieku użyto czerwonej gliny Tablii. A potem konsekwentnie ten budulec i ten kolor stosowano przy stawianiu wszelkich budynków. Dlatego to miasto jest w całości w kolorze czerwonej orchy, która mieni się kolorami rdzy w zachodzącym słońcu. Nawet nasz hotel w Marakeszu był w takiej kolorystyce na zewnątrz i wewnątrz, co bardzo mi się podobało, bo to moje kolory. Nie ma drugiego tak sensualnego miasta, które uruchamiałoby wszystkie zmysły. To miejsce oferuje niezwykłe wizualizacje kształtów i nasyconych barw, odgłosy pomruku i zgiełku miasta oraz jego mieszkańców, przerywane pięć razy dziennie nawoływaniem imama do modlitwy, roznoszące się zapachy mieszanki przypraw i ziół, oleju arganowego, kadzideł, perfum orientalnych oraz marokańskie nieoczywiste smaki, wystawionego jedzenia  na straganach,  w tzw. garkuchniach czy w malusieńkich kafejkach. 

Mury obronne wyznaczające granicę Mediny - starego miasta w Marakeszu 

Współczesny Marakesz liczy około 1 miliona mieszkańców

     Zwiedzanie oczywiście zaczynamy od Mediny, gdzie znajdują się wszystkie zabytki Marakeszu, gdzie czas się zatrzymał, gdzie traci się kontakt ze współczesnym światem. Przechodzimy przez bramę w murach obronnych z XII wieku, ciągnących się na długości 16 km i wchodzimy do świata "Baśni z tysiąca i jednej nocy". Idziemy wąziutkimi, barwnymi uliczkami suku, zagłębiając się w labirynt marakeskiej Mediny. Uwielbiam takie miejsca, bo jak nigdzie indziej oddają poruszający klimat orientu, kipiący towarami w sklepikach z zachwycającym rękodzielnictwem, ubraniami marokańskimi często szytymi ręcznie, chustami, szalami o wszystkich barwach i wzorach świata muzułmańskiego, torbami, butami ze skóry, wyprawianej i farbowanej ręcznie, kosmetykami z oleju arganowego, których pełno wszędzie... Handlarze nawołują do kupowania, inni rozwożą towar, gdzieś spieszący się, jednak niespiesznie, od czasu do czasu mijamy objuczonego osiołka, czasami małego pociągowego konia, zwierzęta pracują w Medinie, pomagając od wieków człowiekowi. Stragany, straganiki, kramy, kramiki z żywnością, na których królują przyprawy, zioła, oliwki, rodzynki, daktyle, bardzo słodkie łakocie, ale również mięso, również to z wielbłąda, warzywa, owoce misternie ułożone,  tworzą swoistego rodzaju kolaż w kształcie niepowtarzalnej mozaiki, która dla oka jest jak dzieło sztuki, działające niezwykle sensualnie. Spacerując po suku znaleźliśmy "piekarnię” chleba pita, którą znałam z filmu "Czerwony Marakesz" oraz słynną aptekę, z lekarstwami medycyny ludowej, bazującej na ziołach i tylko naturalnych składnikach. Tam Mężusiowi za grosze zrobiono masaż, a ja kupiłam trochę tych medykamentów do domu. Korzystaliśmy z nich przez kolejne dwa lata. Wtopiliśmy się w ten baśniowy świat uliczek pachnących orientem, malutkich bram w kształcie dziurki od klucza, zdobionych drzwi drewnianych, prowadzących do ukrytych riadów, małych kafejek, egzotycznych maleńkich garkuchni, niepozornych placyków, aby dotrzeć w końcu do Pałacu Bahia.

 

W labiryncie uliczek suku

 
Kolorowy i zapachowy zawrót głowy....

 Pałac Bahia (olśniewający, wspaniały) - dom sułtana. który okazał się wraz z otaczającymi go ogrodami istną  oazą spokoju. Jest to zapierająca dech w piersiach budowla, powstała w XIX wieku, ze 160 pokojami, pełnymi przepychu salami reprezentacyjnymi, komnatami dla żon sułtana, haremem, jadalniami, kuchniami, prywatnymi gabinetami.... To, co mnie zachwyciło to bogata ornamentyka i królująca misterna mozaika, od której nie można oderwać oczu, bogato zdobione drzwi, sufity z drzewa cedrowego, niezwykłej urody żyrandole czy meble - miałam wrażenie, że jestem Szeherezadą, na szczęście nie groziła mi śmierć i nie musiałam wymyślać co wieczór nowych opowieści dla sułtana... Hahahaaaaa.... W pałacu można było skryć się przed palącym słońcem, podziwiając marokańską sztukę zdobienia. Piękna zieleń wokoło z drzewami pomarańczowymi, gdzie dojrzałe pomarańcze kusiły swoim wyglądem i zapachem, cieszyła oko i obiektyw. Zresztą w Maroku pomarańczowce rosną na ulicach jak u nas lipy czy inne drzewa liściaste. A ich owoców nie można porównać z żadnymi innymi, nawet tymi hiszpańskimi.

Pałac Bahia

     Największą atrakcją Marakeszu jest plac Dżami al Fana, który wpisany jest na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, nad którym unosi się Meczet Koutouba, czyli Meczet Księgarzy z XII wieku, z wieżą o wysokości 69 m i długością boczną 12,8 m, zbudowany w tradycyjnym arabskim stylu. W dzień na placu nic nadzwyczajnego się nie dzieje, ale gdy zapada zmrok, robi się chłodniej, ludzie wylegają na oświetlony iluminacjami plac, który ożywa i tętni życiem całą noc - zostaje zapełniony garkuchniami, straganami z żywnością, przewoźnymi stanowiskami z napojami, gdzie serwuje się marokańskie specjały. Kuszę się na jeden z nich - ślimaki gotowane w bulionie. Pierwszy raz jem ślimaki, które w Maroku, ze względu na kuchnię francuską, są na porządku dziennym. O kuchni marokańskiej napiszę w oddzielnym wpisie, bo na pewno na to zasługuje. Robi się tłoczno, a to przy zaklinaczu węża, a to przy treserze małp, a to przy połykaczu ognia, a to przy muzykancie,  grającym rzewną muzykę tkaną rytmem Bliskiego Wschodu i północnej Afryki. O godzinie 21 jest ostatnia modlitwa, po której w czasie Ramadanu muzułmanie mogą w końcu spożyć długo wyczekiwany posiłek. Ludzie modlą się w meczecie, ale i przed nim, niesamowity mistyczny widok oglądamy z kawiarenki (na marokańskiej kawusi nos-nos)  po drugiej strony placu, która mieści się na pierwszym piętrze, więc cały plac pod rozgwieżdżonym niebem widzimy z góry. Nie sposób wszystkiego ogarnąć wzrokiem, ale mam poczucie sensualnego spełnienia. Rozedrgana, chłonę iluzoryczną atmosferę tego miejsca całą sobą, każdym nerwem, każdą tkanką, każdym zmysłem, aby został we mnie na zawsze.... 

 

Z tradycyjnym Berberem

Meczet Księgarzy - najsłynniejszy w Marakeszu

Plac Dżami al Fana nocą

      W nocy wracamy do hotelu skonani, ale szczęśliwi, uśmiechnięci, pełni wrażeń, pełni nowych doświadczeń. Jeszcze tylko po "lufce" w pokoju hotelowym dla tzw. zdrowotności i lulu, bo jutro czeka nas 500 km drogi wgłąb kraju do Fezu.... Nie wiedząc, co nas spotka po drodze i na miejscu, zasypiamy spokojnie jak dzieci....

        O przygodach w Fezie, o lagunie oceanicznej i ostrygach, o rzymskich pozostałościach, o        marokańskim Wersalu, o rabacie w Rabacie i o legendarnej Casablance w następnych częściach - już wkrótce....


Komentarze

  1. Asiu, kochana Twoje opowieści czyta się jedynym tchem, bardzo ciekawe opsy, bardzo fajne się czyta. Pozdrawiam Cię bardzo serdecznie.






    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joluś 💚moja wierna czytelniczko💚Zawsze napiszesz ciepłych kilka słów, które mnie bardzo budują w tym pisaniu👍Dziękuję pięknie🌼🌝🌼

      Usuń
  2. Asiu, bajka!
    Piszesz tak malowniczo, że czytając Twój wpis odbyłam cudowną wycieczkę...
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie💚Przelewanie na „papier” moich wspomnień podróżniczych stało się moją pasją👍👍👍Ogromnie się cieszę, że czytelnicy przenoszą się w inny świat pełen zmysłowych doznań i wachlarza pozytywnych emocji💚🍀💚

      Usuń
  3. Niesamowita opowieść, o kraju, tradycjach, fascynacjach. Jestem oczarowany stylem pisanie tesci, która niczym lstajacy dywan zabiera nas po przygodę. Wystarczy przeczytać i na chwilę zamknąć oczy. Pozdrawiam Piotr Nosarzewski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Joasia - autorka
      Dziękuję serdecznie za tak piękną recenzję🍀🌺🍀To miód na moje serce❤️🍀❤️

      Usuń

Prześlij komentarz

Popularne posty