O zarazie, smutku, samotności i przyjaźni....
Mija rok, odkąd wszyscy zmagamy się z zarazą, odkąd nasze życie przewróciło się do góry nogami, odkąd bezustannie walczymy z nieprzyjazną nam rzeczywistością, borykając się mocno z problemami i bojaźniami dnia codziennego. Od jutra nowe obostrzenia działają na nas, jak płachta na byka, powodując stany psychiczne, których nie chcielibyśmy mieć. Sama jestem emerytką, nie tylko z wypracowanymi latami pracy, ale również z mocno wypracowanymi umiejętnościami radzenia sobie w ogóle: w życiu i z życiem. Co nie znaczy, że nie targa mną strach, smutek, czy nerwy, co nie znaczy, że nie mam czasami wszystkiego dość, w związku z tym, emocją dominującą jest złość. Serce mnie bardzo boli, gdy widzę dzieci, młodzież, trzydziestolatków, czterdziestolatków, pięćdziesięciolatków, którzy muszą użerać się ze zdalną pracą, ze zdalnym nauczaniem, z opieką nad rodziną, w tym nad dziećmi i seniorami, z chorobami, etc., etc. W zamian dostają całkowity lockdown, który po prostu dla wszystkich staje się nieznośny, a dla przedsiębiorców i ludzi pracy po prostu katastrofalny, przede wszystkim ze względów materialnych. Wszystko staje się nie do wytrzymania, więc nic dziwnego, że kondycja społeczeństwa jest mizerna, a ta psychiczna daje się wszystkim mocno we znaki.
![]() |
Moje autorskie zdjęcie - Kołobrzeg 2009 - "A po nocy przychodzi dzień" - zawsze! |
Mimo wszystko staramy się żyć "normalnie", choć w nienormalnych warunkach. Najczęściej zadawane pytanie brzmi: kiedy to się skończy i czy w ogóle się skończy. Nie znam oczywiście na te pytania odpowiedzi, ale wiem, że przeciągające się w nieskończoność obostrzenia, nie dają nam wyboru, nie możemy realizować, jak założyliśmy, życia, nie możemy iść "ustaloną drogą", nie możemy spełniać swoich zamierzeń, a co za tym idzie nie możemy się realizować pod żadnym względem. Uczuciem, które dominuje jest strach o przyszłość, o najbliższych. I smutek, który rozgościł się w naszych głowach na dobre i ta wszechobecna strata, której wszyscy jesteśmy cierpiącymi udziałowcami. Każdy z nas zdaje sobie sprawę, że tracimy jako społeczeństwo, jako jednostki, jako dzieci i młodzież czy jako dorośli. Ten zaklęty krąg jest udziałem nas wszystkich tak, jak ta "normalna nienormalność". Stajemy się coraz bardziej samotni, coraz bardziej odizolowani i przerażeni, co będzie dalej....
![]() |
Moje autorskie zdjęcie - Kołobrzeg 2009, Warto o siebie walczyć - zawsze! |
Od lat na co dzień żyję sama, więc stworzyłam sobie całą pajęczynę kontaktów międzyludzkich, znajomych, ludzi od tzw. zadań specjalnych, koleżanek, przyjaciółek, z którymi realizowałam życie kulturalno-towarzyskie, tzw. "kółka różańcowe", które działały na zasadzie spotkań terapeutycznych.... Hahahaaaa.... Potrzebne mi to było, jak powietrze, a że jestem osobą otwartą, z mocno wypracowanym optymizmem i uśmiechem, bardzo chętną do takich relacji, to na brak towarzystwa nigdy nie mogłam narzekać, zresztą była to forma radzenia sobie właśnie z samotnością, alienacją i bezkresną tęsknotą za Najbliższymi. W związku z tym byłam łatwym łupem dla tych wszystkich, którzy pod płaszczykiem koleżeństwa i przyjaźni traktowali mnie bardzo instrumentalnie i interesownie, którzy wykorzystywali moją emocjonalność i zaangażowanie do załatwiania swoich spraw: byłam powiernicą, terapeutką, siostrą miłosierdzia, zawsze gotowa do każdej pomocy, wsparcia, pocieszania, ale przede wszystkim do towarzystwa dla osób, które przechodziły trudności życiowe w różnych obszarach. Kilka razy w życiu spotkał mnie ogromny zawód przyjaźni, a może lepiej nazwać pseudo przyjaźni. Lubiłam wspierać, pomagać, pocieszać, ale też ofiarować swój czas i po prostu siebie w takich kontaktach. Ponieważ żyję na 150%, to kocham na zabój, przyjaźnię się bez reszty, daję siebie całą, nie zważając na koszty, na straty. Myślę, że zależało mi bardziej niż innym. Dzisiaj wiem, że po prostu nie stawiałam granic ani sobie, ani innym... Ponadto imponowało mi, że jestem właśnie taka: dobra, bezinteresowna, oddana, że dla relacji jestem w stanie znieść wiele. Zupełnie patrzyłam na te kontakty przez różowe okulary. I to był największy relacyjny błąd... Jeszcze większym błędem była chęć sprostania wymaganiom, jakie otoczenie przede mną stawiało... Około pięćdziesiątki, kiedy byłam już edukatorem komunikacji społecznej, kiedy rozczytywałam się w literaturze psychologicznej, kiedy przeszłam wiele szkoleń na ten temat, zauważyłam, że coś jest „nie halo”, że dla wielu ludzi jestem mało ważna, ale najgorsze było to, że dla siebie samej też byłam mało ważna. Nie raz przełykałam żabę, aby nie odpowiedzieć na złośliwości i kąśliwości, zaciskałam zęby, aby impreza się udała, nie raz wycierałam ukradkiem łzy, a przysłowiowa kluska stała mi w gardle. Mocno zaczęłam się zastanawiać, dlaczego tak jest? Dlaczego często nie mam satysfakcji z tych kontaktów? Dlaczego mnie coś ciągle uwiera? Odpowiedzi na te pytania zmusiły mnie do refleksyjnej postawy, do konstatacji, do wyciągania wniosków, do zmieniania siebie, aby zmienić relacje, te które można - naprawić, a tam gdzie nie można, uciec, gdzie pieprz rośnie. Zajęło mi ponad dziesięć lat, długich dziesięć lat, aby "oczyścić teren", aby dać sobie spokój z ludźmi, którzy mnie źle traktowali, w międzyczasie bardzo się zmieniłam. Przede wszystkim stałam się niezwykle uważna na siebie, zależało mi, aby siebie poznać, poznać swoje mocne i słabe strony, nawiązać ze sobą szczery kontakt, poznać swoje potrzeby, pragnienia, marzenia, które starałam się urealnić i zająć się ich realizacją, oczywiście na ile jest to możliwe. Równocześnie mocno pracowałam nad swoim optymizmem, realizując hasło: martwić się będę miała czas, a teraz trzeba pozytywnie myśleć, pozytywnie działać i wyzwalać pozytywną energię... Przyznam, że doszłam w tym do perfekcji... W każdym obszarze życia, co nie było proste, gdyż przeszłam trzy zdiagnozowane epizody depresyjne: pierwszy jako młoda dziewczyna w Jagiellonce, a następne dwa w życiu dorosłym. Za każdym razem nie znosiłam siebie takiej smutnej, załzawionej, z tym wszechogarniającym niechciejstwem, za każdym razem nie poddawałam się, walczyłam, stosowałam się dokładnie do zaleceń lekarzy... Udało mi się to, co uważam za największy sukces, zaczęłam siebie traktować, jak własne dziecko - z miłością, przyjaźnią, wyrozumiałością, wielką atencją i tą niezwykłą czułością i czujnością, abym nie robiła sobie sama krzywdy i umiała o siebie zadbać. Dlatego coraz łatwiej jest mi zidentyfikować ludzi, którzy są zazdrośni, zawistni, z negatywnym myśleniem i z negatywną energią... Czasami sami odchodzą, czasami ja odchodzę, jednak bez żalu, bo najlepszą przyjaciółkę mam w sobie samej.... I myślę, że w czasach zarazy jest to mistrzostwo świata.... A nawet jeśli nie jest, to dla mnie jest....
Prawdziwi przyjaciele zostali i wiedziemy wspólne życie w czasach zarazy.....
Czasami telefoniczne, czasami wirtualne, czasami w realu💖💖💖
🤩🤩🤩🤩
OdpowiedzUsuń💚🌼💚🌼💚
UsuńPiękny wpis🙂🌺 Bardzo mądry, przejmujący a przede wszystkim pouczający😊❤ Zabieram naukę dla siebie Pani Joasiu i zaczynam wcielać w swoje życie😊😘
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za fantastyczne słowa💚🍀💚To dla mnie niezwykle motywujące, aż chce się pisać następny wpis.... 💚🍀💚
Usuń