Jagiellonka i ja - niepokorna licealistka..... część III
Kolejną część wspomnień o Jagiellonce zacznę od następującej dygresji: na koniec zostawiłam najbardziej ciekawe i pikantne przeżycia, a sama Jagiellonka będzie na szczęście tylko jednym z miejsc, w którym toczyło się moje barwne i pełne przygód życie nastoletniej dziewczyny. Oczywiście do matury, właśnie w tym miejscu, miałam negatywne ekscesy. Jednak robiłam wszystko, by jakoś przetrwać.... Chcę też napisać, że w żadnej z części wspomnień nie wymieniam nawet imion chłopaków, bo dzisiaj to są ludzie na stanowiskach, mężowie, dziadkowie i może nie chcieliby, aby ktokolwiek kojarzył ich z moimi wpisami... Hahaaaaaa..... Rozumiem to i szanuję.
![]() |
Licealistka - 1977' |
W 1975 roku pierwszą klasę ukończyłam z przeciętnym świadectwem, kilka czwórek, kilka trójek, piątki z tzw. "michałków", dobry ze sprawowania z powodu głośnej dezaprobaty czynów społecznych. Mój największy sukces to czwórka z matematyki, moja największa porażka to czwórka z języka polskiego. Zaczęły się upragnione wakacje, które zmieniły w moim nastoletnim życiu wszystko. Na zabój zakochałam się. Chłopak był z Technikum Samochodowego, co bardzo mi imponowało, bo w tamtych czasach wydawało mi się, że uczniowie techników są bardziej męscy, są macho, po prostu z tzw. jajami. Tego jednak nie można było powiedzieć właśnie o moim przystojnym wybranku, z delikatną urodą i płowymi lokami na głowie, oczytanego romantyka. Oczywiście włosy musiały być długie, taka moda, taki protest wobec reżimowej rzeczywistości. Strasznie dużo z tego powodu męska część braci uczniowskiej miała kłopotów, ciągle się ich czepiano, kazano zrobić porządek z włosami, wzywano rodziców, obniżano ocenę ze sprawowania - nic nie pomagało - młodość to młodość, moda to moda!!! Weszłam w środowisko kolegów mojego chłopaka, jedni byli z techników, inni z liceów, ale należeli do tej "niegrzecznej części młodzieży", więc wiedliśmy bardzo kolorowe, ciekawe, wesołe życie młodzieży tzw. bananowej, pochodzącej z inteligenckich domów. Z tego okresu dostrzegam wiele analogii z dzisiejszą władzą, która tępi ludzi mądrych, wykształconych, środowiska inteligenckie, w tym licealne i akademickie. Ci ludzie i wtedy, i dzisiaj mają szerokie horyzonty, wolnościową mentalność. Często na randki chodziliśmy do Petropolu, najbardziej reprezentacyjnego hotelu w Płocku, gdzie w kawiarni można było się napić herbaty angielskiej w torebkach i zjeść mój ulubiony krem sułtański bądź puszysty - ananasowy, a w restauracji wykwintny obiad, na który, od czasu do czasu, chodziłam z rodzicami. Czasami też na wagarach wpadaliśmy tam na śniadanie: słynną jajecznicę podawaną w małych patelenkach ze świeżymi bułeczkami i masłem w małych kosteczkach - to był powiew wielkiego świata, który uwielbiałam. Mierziła mnie siermiężna, szaro-bura komuna. Od zawsze byłam estetką.... Hahahaaaa... Wszystko toczyło się świetnie do dnia, kiedy ktoś mojemu ojcu doniósł o tych wyskokach śniadaniowych i niestety nakrył całą naszą paczkę na gorącym uczynku. No, chyba nie muszę opisywać, co się działo, Hahahaaaa..... W moim domu nie było przemocy fizycznej, ale szlabany na wychodzenie z domu, na spotkania towarzyskie, na randki były karą bardzo dotkliwą i ciągnęły się, moim zdaniem, w nieskończoność. Zlitowała się moja mama, która w końcu odpuściła.... Do dzisiaj jej za to dziękuję.... Najbardziej lubiłam miasto i Petropol w czasie Juwenaliów. W Płocku była filia Politechniki Warszawskiej, więc brać studencka ubarwiała ówczesny szary świat. Studenci tamtych czasów to wybrańcy, bardzo było mało szkół wyższych i bardzo było trudno się na nie dostać, ale jeżeli już zostało się studentem, to życie stawało się fantastyczne. Oczywiście zawsze fajniej bawiła się politechnika niż uniwersytet, zawsze bardziej w wielkich miastach niż w małych, ale w Płocku lat siedemdziesiątych studencka brać to było coś. W czasie Żakinady studenci poprzebierani w hipisowskie stroje, niezwykle oryginalne, barwne, zbierali do południa myto, potem jakieś imprezy, a potem Petropol, a my jako licealiści zazdrościliśmy im dorosłości, tego luzu, tego sznytu wolności.... Z tą knajpą kojarzy mi się jeszcze jedna sytuacja nie do pozazdroszczenia. Kiedy byłam w trzeciej klasie, wiosną pamiętam, przyjechał do nas dużo młodszy brat mojej mamy Leonard, który w jakimś momencie zaproponował, abyśmy wyskoczyli do dobrej knajpy na piwko. Więc ja bez wahania zaproponowałam Petropol - on zamówił piwko, ja ten osławiony krem sułtański. Siedzimy, śmiejemy się, żartujemy, a tu wchodzi Ptyś - prof. od fizyki, nie pamiętam jego nazwiska.... Myślałam, że się pod ziemię zapadnę, obciął mnie wzrokiem, ja lat 17, Lolek lat 27, po prostu koszmar.... Żyć mi się odechciało.... To była niedziela przed południem, w poniedziałek ojciec rano poszedł do szkoły i tłumaczył, że to był mój wujek, nic nie pomogło, na najbliższej lekcji fizyki zaliczyłam dwie lufy - za odpowiedź, a drugą za aktywność przy tablicy (z nowego materiału). Muszę dodać, że gdy nie mieliśmy kasy, to okupowaliśmy kawiarnię PTTK na Wzgórzu Tumskim, skąd rozciągał się ten niesamowity widok na Wisłę bądź Agnieszkę - kawiarnię, mieszczącą się na rogu Jachowicza i Kochanowskiego. Starzy płocczanie do dzisiaj na to miejsce mówią Agnieszka. Nie wszystkie nasze randki to kawiarnie, dyskoteki, prywatki, na których szaleliśmy.... Chodziliśmy również do kina, do muzeum, do teatru, na poranki symfoniczne, często spotykaliśmy się u mojego chłopaka w domu, gdzie czytaliśmy poezję miłosną i erotyczną Mickiewicza, Asnyka, Tetmajera czy Kasprowicza, recytowaliśmy, nagrywaliśmy na magnetofon, dlatego u niego, gdyż on miał szpulowy - lepszy do nagrywania.... Rozmawialiśmy o filmach, dużo czytaliśmy oboje byliśmy maniakami czytelniczymi, często czytaliśmy tę samą książkę, aby potem rozmawiać, dyskutować.... To naprawdę były inne czasy.... Pamiętam książki, które zrobiły na nas ogromne wrażenie: Kamienne tablice - Żukrowskiego, czy Kolumbowie rocznik 20 - Bratnego, słuchaliśmy Demarczyk bądź Grechuty, pamiętam spektakl "Mistrz i Małgorzata" w reżyserii Marczewskiego, po którym długo nie mogliśmy do siebie dojść, a dyskusjom nie było końca. Więc, jak widać, życie pozaszkolne toczyło się swoimi torami i było o wiele ciekawsze niż szkoła, która od drugiej klasy stała się hororem...
![]() |
Osiemnastka - grudzień 1977 |
A wszystko za sprawą nauczyciela od matematyki prof. Władysława Czerwonogrodzkiego, przezwisko Bocian. Wtedy młody, nieokrzesany człowiek, zupełnie pogubiony w kontaktach międzyludzkich - z uczniami i rodzicami, z ciężkim dowcipem, który nas nie śmieszył, z dziwacznym obyciem, żeby nie powiedzieć, jego brakiem. Od pierwszej lekcji okazało się, że nie lubi dziewczyn, szczególnie tych z miasta. Już w drugiej klasie trzymałyśmy się w szóstkę, właśnie te z miasta, bo mogłyśmy się spotykać po lekcjach, przychodzić do domów, pomagać sobie, itp. Myślę, że zadziałał tu kompleks ucznia ze wsi, kiedyś nam powiedział, że do szkoły chodził osiem kilometrów, że musiał jako dziecko pomagać w gospodarstwie, że rodzice byli przeciwni jego nauce i studiom. Nas postrzegał jako wychuchane, nad którymi rodzice się trzęśli. Gnębił nas trzy lata, nie wiem, jakie doświadczenia miały z nim inne klasy, ale chyba nad nami wyjątkowo się znęcał. Nie mówił po imieniu ani nawet po nazwisku do ucznia, byliśmy numerami w dzienniku, tak nas wywoływał do tablicy, ocenę niedostateczną można było dostać za wszystko: za to, że wolno się podchodziło do tej tablicy, za to, że narysowało się linię, bez przyrządów, krzywo, za to, że z nowego materiału nie umiało się rozwiązać zadania, potrafił z klasówki czy kartkówki postawić całej klasie lufy, kazał nam w niedzielę przychodzić do internatu, gdzie mieszkał z żoną i dziećmi, na poprawę tychże klasówek bądź kartkówek, itp. itd. Zgłaszaliśmy Wychowawcy, rodzice zażądali z nim spotkania, lecz nauczyciel nie przyszedł, sprawa oparła się o dyrektora Przyszlaka, który nic jednak nie wskórał. Od wtedy już mieliśmy przechlapane do matury. Nagle z czwórkowej uczennicy stałam się ledwie dostateczną, lufa goniła lufę. Najgorsza była trzecia klasa, bo w związku z chorobą układu pokarmowego dużo opuszczałam, leżałam w szpitalu w Płocku, w klinice w Warszawie. Po tym dwutygodniowym pobycie w Warszawie wróciłam wychudzona, zmęczona badaniami, po prostu chora fizycznie i z nadszarpniętym zdrowiem psychicznym. Przyszłam na pierwszą lekcję matematyki ze zwolnieniem lekarskim, akurat trafiłam na klasówkę, którą Bocian kazał mi pisać. Oczywiście nic nie napisałam, do domu słynną ulicą Piękną wracałam, szlochając w głos. Miałam takie poczucie krzywdy i nieludzkiego traktowania, że postanowiłam, iż więcej do tej szkoły nie pójdę, że przeniosę się do Małachowianki na popołudnie, oczywiście to była szkoła dla młodzieży i dorosłych, którzy z jakichś względów nie ukończyli dziennego liceum, więc nauka tam byłaby dla mnie upadkiem. W domu rozpacz, nigdy nie zapomnę łez mojej Mamy i zmartwionej miny mojego Taty. Cała rodzina debatowała, co zrobić... I moja kochana Mama wymyśliła... Zadzwoniła do prof. Kowalskiej i umówiłyśmy się na spotkanie. Po tym spotkaniu prof. Kowalska po prostu się mną zajęła - z wszystkimi nauczycielami załatwiła, aby dali mi czas na nadrobienie zaległości, sama spotykała się ze mną po lekcjach i uczyła języka niemieckiego, ale tak naprawdę zastosowała świetny myk pedagogiczny - w rozmowie powiedziała: Joasiu naprawdę jestem za tym, żebyś poszła do Małachowianki na popołudnie, ale na miłość boską nie w marcu, skończ w Jagiellonce trzecią klasę, a w czwartej się przeniesiesz. Oczywiście, jak to bywa u młodego człowieka, w czwartej klasie zapomniałam o moim postanowieniu i maturę zdawałam w Jagiellonce. W każdym razie musiała być nie lada rozróba w pokoju nauczycielskim, bo Bocian nie mógł na mnie patrzeć, a kiedy mama przyjeżdżała do szkoły, aby z nim porozmawiać, nigdy nie miał dla niej czasu. Była odprawiana z tzw. kwitkiem. Ale ja do końca życia będę wdzięczna mojej Mamie i Hali, że nie pozwoliły mi na tę popołudniową Małachowiankę. W czwartej klasie prof. Kowalska odeszła ze szkoły, zaczęła pracę w Muzeum Mazowieckim i dopiero wtedy zaczęła się jazda..... Na I semestr Bocian postawił mi lufę, zresztą moim koleżankom też i powiedział, że nie dopuści nas do matury.... Ale wtedy ja już sobie z tego nic nie robiłam, wiedziałam, że jestem w klasie humanistycznej z piątką z języka polskiego i z czwórką z historii, a to przedmioty, które zdawałam na maturze. Wiedziałam, że ani prof. Sankowska, ani prof. Cierpikowska na to nie pozwolą. I miałam rację.... Radę Pedagogiczną, dopuszczającą do matury, spędziłyśmy w szkole. Co jakiś czas z pokoju nauczycielskiego wychodził prof. od WF - starszy pan, nie pamiętam nazwiska, ale bardzo nas lubił, byłyśmy z nim zaprzyjaźnione - przekazywał nam, co tam się dzieje. Miałam rację Rada Pedagogiczna nie pozwoliła wystawić ocen niedostatecznych, a dyrektor Ołdakowski nakazał wystawić oceny dostateczne. Między dopuszczeniem a maturą Bocian powiedział nam wprost, że na maturze tak nas przypilnuje, że na pewno nie zdamy. Na szczęście miał swoją klasę wychowawczą i na maturze pisemnej z matematyki nie było go w naszej sali. A my byłyśmy tak obstawione przez starszych kolegów z mat - fiz, którzy byli studentami, że wszystkie pięć zadań miałyśmy zrobione w dwie godziny, choć czas tego egzaminu to godzin pięć. Dość powiedzieć, ze pierwsza wyszłam z sali, a za mną moje koleżanki. Żadna z nas nie dostała więcej niż tróję, bo nie miałyśmy zadań rozwiązanych takim sposobem, jakiego wymagał Bocian. To moja jedyna trója z matury!!! Po tych przeżyciach przez długie lata miałam alergię na Jagiellonkę. Kiedy moja Córuchna szła do szkoły średniej, oczywiście zabroniłam jej iść do Jagiellonki, bo nie wyobrażałam sobie przekroczenia progów tej szkoły, nasza klasa nie zorganizowała żadnego spotkania, nikt z nas nie był na żadnym zjeździe. W latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy pracowałam jako konsultant do spraw przedmiotów humanistycznych w WOM, najwięcej skarg i różnych niejasności dydaktyczno-wychowawczych mój zespół rozpatrywał właśnie z Jagiellonki. Kiedy przyszło pójść na ocenę lekcji, do którejś z polonistek, nikt z moich ludzi nie chciał. Poszłam więc ja w paszczę lwa. Wtedy wicedyrektorem był ów prof. Czerwonogrodzki. Do końca życia będę pamiętała emocje, które mi towarzyszyły, nogi miałam jak z waty, kluskę w gardle, powieka mi drgała z nerwów, ale weszłam do jego gabinetu z podniesioną głową, udawał, że mnie nie pamięta, był bardzo uprzejmy, bardzo grzeczny, zupełnie inny człowiek, zostałam poczęstowana kawą i prowadziliśmy miłą rozmowę. Może po latach był też innym nauczycielem, tego nie wiem. Pamiętam, że to było bardzo fajne spotkanie, które jakoś złagodziło mój obraz Jagiellonki. Polonistka, która prowadziła lekcję, miała świetny kontakt z uczniami, była na tej lekcji fantastyczna atmosfera, uczniowie - dorodna młodzież, wyluzowana, ale nieprzesadnie, widać, że dobrze czuła się w szkole, przynajmniej na języku polskim. Bardzo wtedy mnie to uskrzydliło.....
Klasę humanistyczną w roku 1974 - IA rozpoczynało 32 osoby, maturę w 1978 roku zdawało 17 osób, lwia część tych, którzy odeszli, to ofiary Bociana.... Po latach mam niekłamaną satysfakcję, że ukończyłam tę szkołę mimo wszystko, że dałam radę..... To dla mnie wielka sprawa!!! Ale bez bezgranicznego wsparcia rodziny i bez prof. Hali Kowalskiej byłoby to niemożliwe.... Nie każdy miał tyle szczęścia.....
![]() |
Studniówka - luty 1978' |
![]() | |
Studniówka - luty 1977', od lewej Marzena, Ewa, Ela, Ja, Ania, Ewa - nasza szóstka, wszystkie skończyłyśmy studia i zostałyśmy prdagożkami |
Całe życie zawodowe robiłam wszystko, aby być nauczycielem z pasją, pochylać się nad uczniem, nad jego rodzicem, prowadzić interesująco zajęcia, uruchamiać na zajęciach emocje swoje i uczniów, bardzo zawsze dbałam o dobre relacje. Jagiellonka na pewno nauczyła mnie, jakim nauczycielem nie powinnam być.... Tę lekcję odrobiłam z wielkim pietyzmem.....
Jak zwykle czytałam z zapartym tchem jednak wspomnienia ze szkolnych lat są najpiekniejsze i zawsze się do ich wraca, z nutką tęsknoty. Buziaczki
OdpowiedzUsuńDziękuję Joluś pięknie💚Wróciłam do tych wspomnień, aby przede wszystkim rozprawić się z demonami przeszłości, ale okazało się, że też jest mnóstwo wspomnień fantastycznych, śmiesznych, dobrych, ciepłych, No i ta wielka młodzieńcza miłość💚❤️🍀
Usuń