Jagiellonka i ja - niepokorna licealistka..... część II
Część II wspomnień o Jagiellonce zacznę od takiej dygresji: są to bardzo subiektywne, bardzo osobiste wspomnienia, które odcisnęły piętno na pewno na moim dorosłym życiu, a już na pewno na życiu zawodowym. Od zawsze byłam indywidualistką przez wielkie I, z niezwykle skomplikowanym i delikatnym wnętrzem, wrażliwą i ogromnie emocjonalną naturą, której osobowość kształtowała, jak na tamte czasy, nietuzinkowa rodzina i oczywiście szkoła, ale przyznam szczerze, że w Szkole Podstawowej nr 6 w Płocku spotkałam nauczycieli, pozostających na całe życie w mojej pamięci, mocno imponujących mi, nie tym, że mieli wiedzę, bo to oczywiste, ale tym, że byli po prostu jacyś, z osobowościami, pasjami, ale również z sercem i atencją wobec ucznia, im naprawdę zależało: niezapomniana pani Iza Siekierska, pani Basia Kołakowska, pani Ela Lewandowska, pani Henia Taube, pani Jadzia Bogiel, Danusia Zarzycka. To były te same czasy, a ludzie jakby z innej planety. To nie znaczy, że było jakoś lajtowo, że ktoś nas niańczył, albo pobłażał. Nie, absolutnie nie.... Ale lwia część nauczycieli to byli ludzie, którzy mieli kompetencje komunikacyjne, relacyjne, pewnie wrodzone, bo przecież w tamtych czasach nikt ich tego nie uczył, umieli przekazać wiedzę, motywowali uczniów, nie tylko do nauki, ale również do rozwijania siebie jako młodego człowieka. Zawsze miałam wrażenie, że pracują w szkole, bo była to ich droga zawodowa, którą wybrali. Zupełnie inaczej postrzegałam nauczycieli z Jagiellonki, oczywiście oprócz prof. Haliny Kowalskiej, która dla mnie była wyjątkowym człowiekiem i wyjątkowym nauczycielem.
![]() |
Budynek Jagiellonki został oddany do użytku w roku szkolnym 1913/14 |
![]() |
Legendarne schody drewniane, które do końca XX wieku skrzypiały..... |
I współcześnie, i wtedy, kiedy ja chodziłam do Jagiellonki, szkoła ta, zresztą jak Małachowianka, była oczkiem w głowie władz oświatowych i władz miasta. Zawsze dobrze wyglądała i na zewnątrz, i wewnątrz, ale teraz to po prostu perełka pod każdym względem. Wyremontowana, powiększona, zadbana, po prostu piękna. Zawsze na mnie cały obiekt robił wrażenie i doskonale zdawałam sobie sprawę, że dla wielu uczniów tamtych czasów to najbardziej estetyczne miejsce, w jakim bywali. To wartość dodana tych czterech lat, spędzonych w murach Jagiellonki, a mnie dodatkowo jako humanistce imponował uczeń - Władysław Broniewski, którego duch unosił się w murach szkoły. Cieszyłam się, że oddycham tym samym powietrzem, które jednak, gdy chodzi o atmosferę, było "ciężkie i bardzo chłodne".
Zaraz na początku września 1974 roku, może to był 2 a może 3 września, schodziłam właśnie ze skrzypiących schodów, widniejących na zdjęciu, gdy spotkałam mojego kolegę, no może lekko więcej niż kolegę, który był absolwentem i przyszedł po jakieś papiery. Ucieszyliśmy się baaaardzo, usiedliśmy na tych schodach i naprawdę tylko rozmawialiśmy w bezpiecznej odległości. Nagle pojawiła się prof. Cierpikowska, której jeszcze wtedy nie znałam, kolega poinformował mnie, że jeżeli będę z nią miała historię, to mam przechlapane. Patrzyłam na niego z niedowierzaniem.... Uważałam, że przesadza ostro. Oczywiście wiedział, co mówi. Pierwszą osobą wezwaną do odpowiedzi zaraz na początku września byłam właśnie ja i mimo, że odpowiedziałam na wszystkie pytania bez zająknięcia, ponieważ z historii zawsze wiedziałam więcej, był to mój konik, zresztą tak zostało do dzisiaj, dostałam 3+! To były pierwsze moje łzy na ulicy Pięknej w drodze do domu, bo doskonale wiedziałam, że nie otrzymałam tej oceny za wiedzę.... Całe popołudnie przepłakałam na kolanach mamy..... Od małego dziecka nie znosiłam niesprawiedliwości. Gdyby poprzez pryzmat adoratorów płci brzydkiej chcieli mnie oceniać nauczyciele w szkole podstawowej, to musiałabym nie zdawać z klasy do klasy po prostu, zawsze miałam wianuszek adoratorów, choć niekoniecznie, to byli Ci, którymi ja się interesowałam, ale na przerwach rozmawiałam, śmiałam się, na zabawach szkolnych tańczyłam, w starszych klasach umawiałam się na randki. Pamiętam, gdy Jadzia Bogiel, która uczyła muzyki i prowadziła chór, podśmiewała się, ale bardzo życzliwie, że jakiś delikwent po chórze czeka na mnie..... Szybko się okazało, że nauczyciele w tej szkole nie tolerowali takich zachowań. Dotyczyło to również ubioru, pamiętam scenę, kiedy Sylwia przyszła do szkoły w bluzce w kolorowe ciapki, a na domiar złego jedna nauczycielka, w takiej samej bluzce weszła na lekcję, dziewczyna została wezwana do odpowiedzi i dostała dwie dwóje, jedną za odpowiedź, a drugą za prowadzenie zeszytu!!! Wtedy w szatni płakałam razem z nią. Baaaaardzo mnie takie rzeczy dotykały, bardzo..... Mama jej kupiła tę bluzkę, nowy ciuch w tamtych czasach to było nie lada wydarzenie, więc koleżanka chciała się pochwalić, poczuć lepiej i tyle. Ja miałam więcej szczęścia... W pierwszej klasie matematyki uczyła nas prof. Wolbach, fajna babka z fajną fryzura, fajnymi ciuchami, dobrze przekazywała wiedzę, nie miałam żadnych kłopotów z matematyką, oscylowałam tak między 3+ a 4. A spodobał mi się taki chłopak ze starszej klasy, więc postanowiłam się odstroić: krótka dopasowana jeansowa spódniczka, pończochowe cienkie rajstopy, czarne kozaczki do kolana, szczuplutka, filigranowa, uważałam, że dam radę zwrócić na siebie uwagę. Matematyka, ostatnia lekcja - jestem wezwana do tablicy. Ze strachu nie mogę się podnieść. Matematyczka mnie ogarnia wzrokiem, a ja przystępuję do rozwiązania zadania. W którymś momencie musi mi pomóc, więc myślę, że pożegnałam się z 4, sama sobie nie postawiłabym więcej, niż 3+, a tu niespodzianka dostaję 4- i dalej mam szansę na ocenę dobrą na semestr. Przez cztery lata raz taki prezent. Uczyli nas albo starzy nauczyciele, którzy mieli manierę pruskiej szkoły, albo młodsi, dla których ukończenie studiów to awans społeczny, który zapewne mogli uzyskać dzięki punktom za pochodzenie, tego na pewno nie można było powiedzieć o naszym Wychowawcy, o prof. Kowalskiej, czy prof. Cierpikowskiej. Był taki nauczyciel w szkole, który robił na mnie naprawdę wrażenie, bardzo starszy pan, uczył języka angielskiego. Nie miałam z nim zajęć, ale lubiłam na niego patrzeć, nazywał się Tadeusz Brudnicki, a przezwisko - teacher, miał inteligentną twarz, bystre oczy, uwodzące spojrzenie, niewysoki, ale szczupły, ubierał się w fantastyczne zachodnie ciuchy, sposób poruszania, w ogóle sposób bycia daleki od innych nauczycieli, ale niepretensjonalny. Myślę, że kiedy był młodszy, niejedna uczennica do niego wzdychała. Był powiewem innego świata zza żelaznej kurtyny. Jego przeciwieństwo to nauczyciel od niemieckiego, który chyba po drugiej klasie odszedł na emeryturę. Miał przezwisko Bolo, nie pamiętam, jak się nazywał. Uczył nas niemieckiego, jak języka martwego, nikt, nawet Ci, którzy mieli dobre oceny, nie mówili w tym języku, umieliśmy czytać, tłumaczyć co nieco i rozwiązywać ćwiczenia gramatyczne. Lekcje były tak schematyczne i tak nudne, prowadzone zza biurka, zza którego się nie podnosił, że to, co działo się na tych lekcjach, nawet mnie jako uczennicy nie mieściło się w głowie! Może trzy, cztery osoby robiły to, co nauczyciel zadał, reszta generalnie ten czas wykorzystywała na spisywanie prac domowych z innych przedmiotów, które tego dnia były w planie, ja zawsze jadłam drugie śniadanie. Byliśmy podzieleni na grupy, więc zajęcia mieliśmy z klasą biol-chem, my dziewczyny mogłyśmy się nagadać, naśmiać, ot taki przerywnik. Gdy zostałam nauczycielem, zawsze zajęcia prowadziłam na stojąco, musiałam mieć kontrolę i zmusić uczniów, czy studentów do aktywnego udziału, szczególnie interesowały mnie ostatnie ławki, w których od dziesiątków lat uczniowie siadają, aby się skryć i prowadzić swoje własne życie, dalekie od życia danej lekcji. Powiem, że podobnie prowadzili lekcje inni nauczyciele tak, jakby im w ogóle nie zależało, co my robimy, czy się uczymy czy nie, a ponieważ lekcje były nudne, a my młodzi i głupi, niestety wykorzystywaliśmy to bardzo, stając się coraz bardziej niezainteresowanymi i biernymi. Nowoczesnym nauczycielem, który miał świetny kontakt z uczniami był prof. Tadeusz Ferens, również mnie nie uczył, ale wiem od koleżanek, że jego lekcje były świetne. To fantastyczny wychowawca, związany ze swoimi uczniami. W życiu dorosłym spotykaliśmy się w Płockiej Galerii Sztuki, byliśmy nawet na ty. Pamiętam polonistkę prof. Wojciechowską, którą uczniowie bardzo lubili, była młoda, spokojna, trochę powściągliwa, mówiła z dystynkcją, ciekawie prowadziła zajęcia. Znałyśmy się, gdyż często „wypożyczała” uczniów z klas humanistycznych, gdy organizowała jakieś wieczornice poetyckie, inscenizacje, akademie, itp. W życiu dorosłym, w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia, spotykałyśmy się, gdy ja pracowałam w Wojewódzkim Ośrodku Metodycznym na stanowisku Konsultanta do spraw przedmiotów humanistycznych. Płock był województwem i takie stanowisko było jedno na całe województwo, więc śmiało mogę powiedzieć, że w oświacie byłam tzw. szychą... Hahahaaaaa..... Żeby było jasne, nigdy nie zabiegałam o stanowiska, nie robiły na mnie wrażenia, ale gdy proponowano mi nową pracę, czy nowe stanowisko, brałam życie za rogi i podejmowałam rękawicę. Więc, gdy spotkałam prof. Anię Wojciechowską, na jakiejś konferencji, szybko się jej przypomniałam, poznała mnie. Siadałyśmy w moim gabinecie i oplotkowywałyśmy Jagiellonkę tamtych lat, ale i współczesną. Często przynosiła mi smaczki ze szkoły. Na większości lekcji był taki schemat: sprawdzanie listy, odpytywanie przy tablicy dwóch osób, sprawdzanie pracy domowej pisemnej, jeśli taka była i wykład. Miałam szczęście, gdyż na maturze zdawałam historię i język polski ustnie, a te przedmioty były prowadzone ciekawie, coś się działo, można było się o coś spytać, poprowadzić jakąś rozmowę. Uwielbiałam te lekcje języka polskiego, na których analizowaliśmy poezję, ustalaliśmy przesłanie utworu, bardzo interesowały mnie prądy epok literackich, założenia filozoficzne, uwielbiałam odkrywać literaturę, choć dawno przecież była już odkryta, ale dla mnie nie, a Polonistka robiła taki myk dydaktyczny, że miało się wrażenie, iż odkrywa się Amerykę. Dzisiaj, gdy sama jestem po bez mała 40 latach pracy jako nauczyciel, uważam, że było to mistrzostwo świata. Nie korzystałam z bryków, opracowań, streszczeń, choć nie było ich tak dużo, jak dzisiaj, miałam ambicję dojść do wszystkiego sama. Jedyna prof. Kowalska zadawała nam prace długoterminowe, które dzisiaj śmiało moglibyśmy nazwać projektami, miała przemyślane tematy wypracowań, które nam zadawała, dokładnie mówiła, jakie ma oczekiwania. Uwielbiałam tydzień chodzić z takim tematem w głowie, szukać cytatów, pisać plan, a potem w sobotę po randce, siadać przy dużym stole w kuchni, i do trzeciej nad ranem pisać, pisać, pisać..... Byłam w czołówce uczniów, ale nie byłam najlepsza, lepsza na pewno była Bożena, wspomniana w pierwszej części, ale przez cztery lata nie dostałam gorszej oceny niż 4, a u naszej Polonistki to był wielki sukces. Zresztą od dziecka marzyłam o tym, aby być pisarką, więc nic dziwnego..... Do pisania zawsze miałam smykałkę. Nigdy nie odczułam, że prof. Kowalska jest znudzona, że jej się nie chce, że gra na czas. W moim domu rodzinnym pięknie mówiło się w języku polskim, bez błędów fonetycznych, bez naleciałości gwarowych, bez stosowania żargonu, nie używano wulgaryzmów, najcięższym przekleństwem mojej mamy było cholera jasna. Członkowie rodziny od babci Irenki począwszy mieli bardzo bogate słownictwo, a szczególnie moja mama, która była przecież ekonomistą. Więc jeżeli zdarzali się, a zdarzali nauczyciele, którzy popełniali błędy językowe, fonetyczne, to w moich oczach tracili wszystko. Tu na Mazowszu: "robio, chodzo, sukenka, kerownik, kupywali, marchiewka", itp, itd. Każdy nauczyciel, który uczy w szkole z danym językiem wykładowym, powinien posługiwać się nim co najmniej poprawnie. Wyobrażam sobie jak prof. Kowalska musiała się męczyć w pokoju nauczycielskim....
Tak, jak już wspomniałam uczeń nie mógł nic, no chyba, że miał wychowawcę, który rzeczywiście opiekował się klasą, który nie pozwalał dręczyć swoich uczniów, który reagował na ich krzywdę. Jeżeli nie, uczeń był trybikiem w machinie zwaną szkołą. Nie liczono się z nim, natomiast wymagano bezwzględnego posłuszeństwa, służalczej grzeczności, subordynacji w nauce i zachowaniu. Nauczyciel był bogiem.... Miał zawsze rację, a jeżeli nie miał, to i tak miał!!! Przez cztery lata słuchałam w niewybrednych słowach: po co dziewczynie nauka, lepiej do garów przysposobić, dziewczyny mają ptasie móżdżki, bo mają mniejsze półkule, siksy jedne do nauki się zabrać, tumaniątka nierozgarnięte, nie musicie tej szkoły kończyć, Broniewski się w grobie przewraca, do niczego się nie nadajecie, itp., itd. Kiedy mówiono do nas wszystkich, było to do przełknięcia, ale gdy nauczyciel obierał sobie osobę, nad którą się znęcał, mnie serce pękało. Było to robione z premedytacją, wybierano takich uczniów, o których się nikt nie upomniał, bo byli ze wsi, bo mieszkali w internacie, bo rodzice nic nie znaczyli. Stała taka zahukana dziewczyna i słuchała impertynencji, często lały się łzy.... Dokładnie pamiętam te sytuacje, pamiętam nazwiska tych nauczycieli, pamiętam te lekcje, ale nie będę okrutna i nie będę tych nazwisk wymieniała, często te osoby zresztą już nie żyją. Ci którzy to przeżyli, dokładnie je znają. Tego się po prostu nie da zapomnieć, choć minęło bez mała pół wieku. Tyle upokorzeń, tyle zniewag, tyle gorzkich słów nie usłyszałam już nigdy potem. Pewnego razu, gdy się znęcano na WF nad jedną z otyłych koleżanek, która nie mogła przeskoczyć przez kozła, padały słowa: krowa, sadło się wylewa ze spodenek, nie wytrzymałam i powiedziałam, że zgłoszę to do dyrektora Ołdakowskiego, jasnej postaci tej szkoły, który oddał jej serce i duszę. Konsternacja.... Było mi tak niewymownie żal koleżanki, z którą nawet nie trzymałam się w klasie, że musiałam to zrobić... Ale wiadomo, mimo iż byłam usportowiona, uprawiałam sport wyczynowo w podstawówce, potem musiałam przez chorobę układu pokarmowego się wycofać, nigdy u tej nauczycielki nie miałam oceny bardzo dobrej. W ogóle w Jagiellonce tamtych lat preferowani byli chłopcy, im więcej było wolno, im szybciej wszystko wybaczało, z nimi zupełnie inaczej postępowano. Myślę, że wynikało to ze społecznej kondycji, w domach, w pracy, w życiu publicznym brylowali mężczyźni. Wszechobecny patriarchat zniżał kobietę do parteru. Na wsi nie miała swoich pieniędzy, była traktowana jak parobek i inkubator, w mieście często nie pracowała, bo nie miała zawodu jakiegokolwiek i też musiała dygać, jak jej mąż kazał. Przemoc, jak widać nie tylko domowa, wobec kobiet i dzieci była chlebem powszednim. Dlatego myślę, że wiele osób nie zwracało na to uwagi, spływało po nich, bo w domach działo się to samo albo gorzej. Całe dorosłe życie byłam orędowniczką praw człowieka, a w szczególności praw dzieci i kobiet. Gdy w 1989 roku Polska jako państwo - strona podpisywała Deklarację Praw Dziecka - płakałam. Kiedy kobiety wychodzą dzisiaj na ulice, aby walczyć o swoje prawa, wspieram je całym sercem. Ja pochodzę z innej rodziny, od prababki kobiety były wykształcone, pracowały, miały swoje pieniądze i choć mężczyznom wydawało się, ze rządzą, one potrafiły jakoś tak lawirować, że dawały radę. Ja to zupełnie inny przypadek, myślę, że wolność, niezależność i odwagę wyssałam z mlekiem matki, od dnia narodzin. Duży wpływ na wychowanie mnie jako dziewczyny, jako kobiety miała moja babcia Irenka, która w swoich poglądach wyprzedzała epokę, do której należała.
![]() |
Niepokorna licealistka - 1977 rok |
Cała szkoła ożywiała się na przerwach, jedni na parapetach spisywali prace domowe, inni randkowali mimo wszystko, jeszcze inni jedli, ale najbujniejsze życie towarzyskie kwitło w łazienkach, w żeńskiej oczywiście wisiała siekiera od dymu papierosowego, dziewczyny z grzecznych uczennic przekształcały się w lwice salonowe, choć na chwilę rozpuszczały włosy, ale to te ze starszych klas, obśmiewały nauczycieli, opowiadały historie miłosne, tonęły we łzach, śmiały się nad wyraz głośno, czasami nawet odbywały się jakieś drobne bijatyki. Nikt do tych łazienek nie wchodził, nikt niczego nie sprawdzał, to był teren neutralny. Podobno w męskich toaletach było jeszcze gorzej, tam królowały również papierosy, ale czasem nawet coś mocniejsze, ale tego nie wiem, to słyszałam od kolegów ze starszych klas. Oczywiście wśród społeczności uczniowskiej byli uczniowie grzeczni, którzy przede wszystkim się uczyli i niegrzeczni, którzy prowadzili podwójne życie, w szkole uczniowie - niewiniątka, a po szkole rozrabiacy, playboye, balangujący, niegardzący używkami. To były lata siedemdziesiąte ubiegłego stulecia - poza takimi skostniałymi instytucjami, jak szkoła - niezwykle kolorowe, na przekór siermiężnej szaro-burej rzeczywistości, nakazom, zakazom. Łaziliśmy po kawiarniach, po dyskotekach, robiliśmy prywatki, gdzie lał się alkohol. Mogę o tym spokojnie pisać, ponieważ w liceum ani nie paliłam, ani nie piłam - rozwijała się u mnie bardzo nieprzyjemna choroba układu pokarmowego, wtedy jeszcze niezdiagnozowana. Ale jakoś dziwnie zawsze znajdowałam się w tym niegrzecznym towarzystwie, z którego pochodzili moi adoratorzy, czasami sympatie. W radiu Luksemburg słuchaliśmy zachodnich zespołów rockowych, oczywiście królował Led Zeppelin, Pink Floyd, Rolling Stones, Omega, Freddie Mercury i kapela Queen, Genesis, David Bowie, a w Polsce dla mnie niezapomniany Krzysztof Cugowski z Budką Suflera i utwór "Jest taki samotny dom", Perfekt, Maanam. Lata siedemdziesiąte to dyskoteki i szalona muzyka dyskotekowa - to złote lata Abby, Bony M, Roda Stewarda, Blondie. Oczywiście to bardzo przypadkowe zestawienie tego, co pamiętam. W latach siedemdziesiątych spędziłam tyle godzin na parkiecie, że mogłabym obdzielić spokojnie kilka dziewczyn, po prostu uwielbiałam tańczyć, w tańcu dyskotekowym odreagowywałam wszystkie niepowodzenia w sztywnej szkole o wojskowym drylu.
Od dziecka uważałam, że jest nas dwie - jedna bardzo uduchowiona, czytająca poezję, słuchająca muzyki klasycznej, biegająca na poranki symfoniczne, do teatru, do muzeum, uwielbiająca kulturę wysoką, chodząca do szkoły w białych kołnierzykach z zawiązanymi pod szyją aksamitkami, a druga po prostu diablica - prowadząca zupełnie inne życie na pełen gaz, rozrabiająca z "niegrzecznymi" chłopcami po to, by za chwilę czytać dramaty Ibsena i rozpływać się nad twórczością Grechuty, Niemena czy Demarczyk. Zostało mi to do dzisiaj - mogę szaleć do piosenki "Jesteś szalona", aby znaleźć wyciszenie i ukojenie w Chopinie bądź Griegu. Ale dzięki tym dwóm osobom w jednym ciele wydaje mi się, że zachowałam równowagę psychiczną i dałam radę stać się człowiekiem kompletnym.
Na całe życie zostały mi dwie nauki: wszystkich należy traktować równo i traktować dobrze - niezależnie z jakich domów pochodzą, kim są, a dzisiaj śmiało można powiedzieć, niezależnie od płci, rasy, narodowości, statusu społecznego czy orientacji seksualnej. W mojej pracy zawodowej starałam się pochylać się nad każdym uczniem i studentem, wszystkich traktować dobrze i z szacunkiem. Myślę, że mi to bardzo dobrze wyszło, dlatego mam niekłamaną satysfakcję.
O dalszych perypetiach niepokornej licealistki w następnej części.....
Jak zwykle wspaniała opowieść ❤❤❤
OdpowiedzUsuńBrawo Mamuś👌👌👌
Dziękuję pięknie Córuchno❤️Bardzo dużo mnie te wpisy o Jagiellonce kosztują😪Znasz te opowieści....Ale co innego opowiadać te przeżycia Bliskim, a zupełnie co innego wystawiać je na publiczny „rynek”. Ale jak zwykle: niczego nie żałuję👍👍👍
UsuńJak zawsze cudnie. We mnie też obudziły się wspomnienia. Niestety te przykre również. Utwierdzam się w tym, że zawód nauczyciela jest tak specyficzny, że ktoś, kto znalazł się w nim przypadkiem, może młodemu skrzywić "życie na całe życie". Mam też w pamięci wspaniałe osoby, o których z przyjemnością opowiadam: p. Janina Kołakowska z SP 3, p. Irena Korycka z SP 8 i jeszcze kilka. Ale fajnie jest tak wrócić do beztroskich lat wczesnej młodości (szczególnie, kiedy kolejne "młodości" wymagają od nas powagi, odpowiedzialności i mimo szaleństwa w sercu - niekiedy szaleństwo trzeba dobrze ukryć 😜). Podsumowując mimo różnych lat szkolnych, różnych szkół, nasze odczucia są podobne. Pozdrawiam gorąco😍
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie❤️Tak! To bardzo słuszna uwaga - nauczyciel to baaaardzo specyficzny zawód, nie dla tych, którzy nie mają albo wrodzonego talentu bycia z drugim człowiekiem albo nabyte umiejętności komunikacyjno- relacyjne. Można być merytorycznie wspaniałym ze swojej dziedziny i bardzo kiepskim nauczycielem i wychowawcą😪😪😪 Wiem, co mówię.... Niestety😪😪😪
UsuńBardzo interesująca opowieść. Czekam na kolejną część. Pomimo upływu lat, nauczycieli o podobnym podejściu do ucznia spotykaliśmy w różnych szkołach. Zazwyczaj tych, którzy wymagali od nas więcej, wspominamy najlepiej gdyż również od siebie dawali nam bardzo dużo.
OdpowiedzUsuńPięknie dziękuję💚Cieszę się, że tekst jest interesujący i uruchamia własne wspomnienia👍👌👍Pozdrawiam🍀
Usuń