Jagiellonka i ja - niepokorna licealistka..... część I
Rok 1974 - siermiężna komuna w PRL-u ma się fantastycznie, społeczeństwo zastraszone, zgaszone, bez nadziei na lepsze jutro. To pokłosie po wydarzeniach na Wybrzeżu z 1970 roku.... A kiedy nie ma nadziei i wiary na zmianę, ludzi ogarnia wszechobecny marazm, stagnacja, bezwolność. Edward Gierek na najważniejszym stanowisku w państwie I sekretarza KC PZPR, a ja zastanawiam się mocno jako piętnastolatka, do której ze szkół średnich się wybrać.... Rodzice dali mi wolny wybór, pod jednym warunkiem, że ma być to liceum. A jakiż ja miałam wybór? Słynna Małachowianka, najstarsza szkoła w Polsce, słynna Jagiellonka, w której uczył się Władysław Broniewski i raczkujące III Liceum, które w owym czasie nie wchodziło w rachubę. Już wtedy chodził dowcip o Małachowiance i Jagiellonce: w obu placówkach uczniowie dostali jako pracę domową nauczenie się książki telefonicznej na pamięć - w Małachowiance pytają po co? W Jagiellonce pytają na kiedy? I to właśnie w tamtych czasach, myślę, że nie tylko w tamtych, była taka subtelna różnica między tymi dwoma szkołami....
![]() |
Świeżo upieczona licealistka - 1974 rok |
W szkole podstawowej siedziałam przez siedem lat w jednej ławce z Grażyną, mieszkałyśmy w blokach obok, spędzałyśmy czas więc w szkole i poza nią. Jeden z braci Grażyny był moją wielką miłością w szkole podstawowej, dzięki przyjaciółce mogłam z nim bezkarnie spędzać dużo czasu, bo przecież chodziłam do Grażyny, nie do Jurka, spotykaliśmy się w szkole, na podwórku należeliśmy do tej samej paczki, więc miłość kwitła.... Ale właśnie koniec szkoły podstawowej, to również koniec tej miłości, może to się stało trochę wcześniej - nie pamiętam, potem kilka razy wracaliśmy do siebie, ale jakoś nic dobrego z tego nie wynikało... Hahahaaaaa.... łączyło mnie z Grażyną mnóstwo wydarzeń, przeżyć, tajemnic.... Obie świetnie się uczyłyśmy, obie śpiewałyśmy w chórze u Jadzi Bogiel - nauczycielki muzyki, obie uprawiałyśmy sport i reprezentowałyśmy szkołę na zawodach sportowych, a naszą nauczycielką WF była Danusia Zarzycka, którą w życiu dorosłym spotkałam w pracy w Kolegium Nauczycielskim i PWSZ w Płocku, do dzisiaj utrzymujemy koleżeńskie kontakty. Obie ciągle rozrabiałyśmy, nasze dobre oceny ze sprawowania wisiały nieustannie na włosku.... Więc jasne było, że idziemy do tej samej szkoły średniej. I tu się zaczęły schody, gdyż ja chciałam iść do Małachowianki, a Grażyna do Jagiellonki, w której były sale gimnastyczne oraz, jak na owe czasy, fantastyczne zewnętrzne obiekty sportowe, zwane popularnie Małpim Gajem, w której kończono budowę basenu. Moja przyjaciółka marzyła o AWF, więc bardzo mnie prosiła, abym z nią poszła do Jagiellonki, a ona dla mnie wybierze klasę ogólną z językiem niemieckim, choć chciała uczyć się angielskiego. Uległam, tym bardziej, że w szkole podstawowej mieliśmy paczkę prymusów - rozrabiaków, która w całości złożyła papiery do Jagiellonki. Wszystkie nasze obietnice, że w szkole średniej się nie rozstaniemy, wzięły w łeb, gdyż już 1 września przydzielono nas do innych klas - mnie do humanistycznej, a Grażynę do biologiczno-chemicznej, oczywiście nie ważne było to czego chcemy, ważne było, aby każda klasa liczyła 30 osób i tyle! Byłyśmy bardzo rozżalone, nikt ani nas, ani naszych rodziców nie pytał o zdanie. Zresztą ani uczniowie ani rodzice nie mieli nic do powiedzenie. Ale uczciwie muszę przyznać, że marzyłam o klasie humanistycznej, gdyż właśnie te przedmioty były moim konikiem.... Zresztą, jak się później okazało, do uczenia czegoś innego ani ja sama, ani nikt inny nie mógł mnie zmusić!
W tamtych latach wybór szkoły ponadpodstawowej był niezwykle ważną decyzją, gdyż przynależność do braci uczniowskiej danej szkoły określała status społeczny nie tylko uczniów, ale również ich rodzin. W państwie policyjnym, jakim była Polska, każdy obywatel mógł być na ulicy wylegitymowany bez konkretnych powodów, a wszyscy uczniowie musieli nosić tarcze przytwierdzone do ubrania wierzchniego i do ubrania w szkole na przedramieniu prawej ręki oraz legitymacje uczniowskie, bo nie było żadnego problemu, aby wylądować na komisariacie, gdzie po odbiór delikwenta musieli przyjechać rodzice i jeszcze mieli nieprzyjemności. Tarcze czerwone to licea, tarcze zielone to technika, tarcze niebieskie to zawodówki. Noszenie czerwonej tarczy to był po prostu zaszczyt, bo to była elita młodzieży i oczywiście nieliczni mogli do niej należeć. W 1974 roku pięć klas pierwszych otworzyła Jagiellonka i pięć klas pierwszych otworzyła Małachowianka dla najlepszych uczniów w naszym mieście. Oczywiście już od drugiej klasy kombinowaliśmy, jak tych tarcz nie nosić, bo utrudniały wagary "na mieście". W tej kwestii mieli lepiej Małachowiacy, gdyż Wzgórze Tumskie było do ich dyspozycji.... Hahahaaaaaa..... Zresztą tak jest do dzisiaj.....
Liceum Ogólnokształcące im. Władysława Jagiełły powstało w 1905 roku na fali strajku młodzieży szkolnej w zaborze rosyjskim. Jego najsłynniejszym uczniem jest Władysław Broniewski - jeden z wybitnych poetów polskich, płocczanin, który w swojej poezji jest piewcą piękna Płocka i Mazowsza. Niewątpliwie, kiedy ja zaczęłam uczęszczać do Jagiellonki, duch Broniewskiego unosił się na terenie szkoły, pokazywano nam, w których klasach się uczył, w której ławce siedział, organizowano akademie, wieczornice, zapraszano gości, którzy osobiście znali Broniewskiego. Na marginesie jestem po przeczytaniu biografii Broniewskiego. Wmurowano również przy głównym wejściu tablicę pamiątkową poświęconą poecie. Niestety, za moich czasów pod tablicą codziennie rano stały puste butelki po alkoholu, parokrotnie sama je wyrzucałam do pobliskiego kosza na śmieci. Nie jest tajemnicą, że Broniewski, najoględniej mówiąc, nadużywał alkoholu, ale dla mnie jego poemat "Mazowsze" oraz cykl utworów żałobnych "Anka" to arcydzieła, które miały ogromny wpływ na kształtowanie mojej osobowości. A przecież poeta był kiepskim uczniem, nawet nie zdał do którejś klasy. Zawsze myślałam, kiedy miałam kłopoty z ocenami, że skoro Broniewski i Prus nie zdali z klasy do klasy, to ja też przecież mogę..... Hahahahaaaaa....
![]() |
Główne wejście do Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Jagiełły w Płocku |
![]() |
Biografia Władysława Broniewskiego |
![]() |
Pomnik Władysława Broniewskiego w Płocku - 1973 rok |
Nasza klasa to w przeważającej części dziewczyny, dużo osób ze wsi, które wybierały tę szkołę ze względu na internat, ale też dużo osób dojeżdżało codziennie, bo po przyjeździe do domu musiało pomagać w gospodarstwie, nauka to była ich sprawa. Często widziałam rano, bardzo dobrą uczennicę, Bożenę zmęczoną, niedomytą, która od godziny piątej musiała zrobić swoje zadania w gospodarstwie, a potem tułała się klekocącym jelczem do Płocka. Ale była też Basia, której rodzice mieli wielkie gospodarstwo, wynajęli córce stancję, na niedzielę któryś z braci zabierał siostrę dużym Fiatem do domu. Bożena nie poszła na studia, Basia poszła na prawo. Wtedy w ogóle wszyscy żyliśmy inaczej, społeczeństwo było biedne po prostu, rodziny wielodzietne na wsi, ale też w mieście to standard. Chodziliśmy skromnie ubrani, również dlatego, że Jagiellonkę nazywano klasztorem, szkołą reżimową, więc o żadnych, choćby najmniejszych ekstrawagancjach w ubiorze (obowiązywały ciemne kolory), o najdrobniejszym makijażu, czy fajnej fryzurze nie było mowy. Dziewczyny z długimi włosami musiały mieć związane włosy, gładko zaczesane, żadnych grzywek w loki czy coś w tym rodzaju nie wchodziło w rachubę, bo od razu tablica, pytanie, tzw. lufa i po zawodach. Dość powiedzieć, że byłam jedyną osobą w klasie, która miała spodnie jeansy marki Wrangler za ciężkie pieniądze kupionych w PEWEX-ie. Mama musiała zakupić dolary na czarnym rynku, bo w tym sklepie można było kupować tylko za dewizy. Po dziś dzień jestem jej za to wdzięczna, bo te spodnie to było jedno z marzeń, które myślałam, że nigdy się nie spełnią. Okazało się też, że byłam jedyną osobą w klasie, która była zagranicą - miałam za sobą kilkunastodniowy pobyt w ówczesnej Czechosłowacji, ze zwiedzaniem Pragi, Bratysławy, Brna, Harrachova, Popradu czy Jaskiń Macochy oraz wakacje na Węgrzech - Budapeszt, Klasztor Opactwa Benedyktyńskiego Pannonhalma (nazywane czasem węgierskim Gnieznem), nad Balatonem Siofok. Zresztą w moim rodzinnym domu wakacje to była rzecz święta - od drugiego roku życia wyjeżdżałam na wczasy zorganizowane, niezorganizowane, na wycieczki, w długie podróże zagraniczne samochodem marki Syrena - do dziś nie wiem, jak to było możliwe, ale właśnie Syreną zwiedzaliśmy Czechosłowację i Węgry. Nigdy nie byliśmy na wczasach w Bułgarii czy Jugosławii, bo żadne z moich rodziców nie należało do PZPR, a te ekskluzywne wczasy były tylko dla "swoich". Jako dziecko i nastolatka zwiedziłam Polskę od Bałtyku po Tatry, Karkonosze, Bieszczady, od Suwałk po Zgorzelec, nie powiem, że byłam wszędzie, ale tam, gdzie nie byłam, zawitałam w życiu dorosłym. Tę smykałkę do podróżowania przekazałam mojej córuni i mojemu wnukowi.
![]() |
Moje ukochane Wranglery przed wejściem do klasztoru Pannonhalma - Węgry, wakacje 1974 |
![]() |
Na Węgrzech w Siofoku nad Balatonem - wakacje 1974 rok. |
Szybko okazało się, że szkoła mnie nudzi, że nudzą mnie nauczyciele, nudzą mnie lekcje, bardzo schematyczne, na których nic się nie działo. Oczywiście atmosferę ożywiały lekcje języka polskiego oraz historii, na których zarówno prof. Kowalska, jak i prof. Cierpikowska brylowały. Choć były diametralnie inne, miały osobowość, miały to coś, co powinien mieć nauczyciel. Zaczęliśmy więc sami umilać sobie lekcje i życie szkolne. Nieskorzy do nauki, do zdobywania dobrych ocen, do bycia prymusami, ale niezwykle kreatywni, aktywni, twórczy w okiełznaniu codzienności lekcyjnej, robiliśmy bardzo różne numery, które będę pamiętała do końca życia.... Dzisiaj myślę, że zebrała się duża grupa indywidualistów, która miała lepsze zajęcia od uczenia się, niestety... Hahahaaaa... Wszyscy uczyli się tych przedmiotów, które chcieli zdawać na maturze i na egzaminach do szkół wyższych. Ja bardzo dużo czytałam, bardzo, chętnie uczestniczyłam w życiu kulturalnym Płocka, biegałam w niedzielę na poranki symfoniczne naszej Orkiestry Kameralnej i prowadziłam bardzo bujne życie towarzyskie nastolatki. Do najlepszych anegdot należą lekcje łaciny i sama prof. Irena Chrościcka nazywana Plują. Kiedy weszła pierwszy raz na lekcję, po prostu nie wierzyliśmy własnym oczom, które zobaczyły bardzo starą kobietę, z siwymi włosami związanymi czarnym sznurowadłem, brwiami wymalowanymi na czarno, jakby węglem, nierówno rozprowadzoną mocno czerwoną szminką. Ubranie z innej epoki, kalosze na nogach spowodowały, że całą lekcję dusiliśmy się ze śmiechu. Miała przezwisko Pluja, bo gdy mówiła, to pluła, więc ci na pierwszych ławkach po prostu byli opluci. Chodziła taka historia po szkole, że któraś z wyższych klas przyszła na łacinę z otwartymi parasolkami, nie wiem, ile jest w tym prawdy. Szybko na łacinie zaczęły sypać się oceny niedostateczne, bo to język martwy, który trzeba było wykuć, a kujonów w naszej klasie jakoś brak. Wyższa klasa humanistyczna zlitowała się nad nami i sprzedała swój sposób na odpowiedzi ustne - przed lekcją na tablicy ołówkiem pisaliśmy końcówki deklinacji, które były widoczne dla ucznia, stojącego pod słońce, pod światło, a niewidoczne dla nauczyciela, siedzącego przy biurku. Pluja podawała rzeczownik, np. rana - żaba i trzeba było ustalić, jaka to deklinacja i odmienić przez przypadki. Oczywiście klasa pracowała, aby ustalić, jaka to deklinacja i podawała odpowiadającemu, a potem następowała odmiana według końcówek z tablicy. Dobrze nam szło, gdyż nauczycielka miała zazwyczaj zamknięte oczy i nie patrzyła ani na ucznia, ani na tablicę, słuchała tylko, co mówił. Pewnego dnia weszła do klasy i odkryła końcówki na tablicy..... Co się działo, to aż trudno powiedzieć, postawiła całą szkołę na nogi.... Byliśmy wzywani każdy osobno do gabinetu dyrektora Przyszlaka - nikt się nie przyznał, nikt nikogo nie wsypał, w ogóle mieliśmy wersję, że to nie my te końcówki napisaliśmy.... Było naprawdę ostro. Po tym wszystkim zamiast wziąć się do nauki, choć wtedy wydawało mi się, że łaciny po prostu nie da się nauczyć, mieliśmy inne kreatywne pomysły, gdy była sprawdzana lista, byliśmy wszyscy, gdy ktoś został wywołany do tablicy, na czworakach między ławkami wychodził z klasy, a reszta nieboraków leżała ze śmiechu na ławkach. Nigdy nie zapomnę widoku Gabrysi, która dokonywała ekwilibrystyki, czołgając się między ławkami. Najlepsze były klasówki, na których tłumaczyliśmy teksty - myślę, że gdyby zachowały się te tłumaczenia, to przebiłyby najśmieszniejsze humory z zeszytów uczniów. Pluja też miała niewybredny zwyczaj sprzedawania otrzymanych kwiatów na Dzień Nauczyciela czy koniec roku szkolnego.... Biegaliśmy na Rynek przy ulicy Królewieckiej i pękaliśmy ze śmiechu, tym bardziej, że uczniowie z wyższych klas byli nabywcami tych kwiatów..... Te szopki trwały do końca trzeciej klasy, kiedy prof. Chrościcka definitywnie odeszła. W czwartej klasie przyszłą nowa nauczycielka łaciny - Zofia Skuza, młoda, ładna, zaraz po studiach filologii klasycznej, z którą weszliśmy w układ, byliśmy w ostatniej klasie liceum, czekała nas matura, więc nie dręczyła nas, zastosowała indywidualizację nauczania - hahahaaaaa - kto chciał mieć więcej niż ocenę dostateczną, robił inne rzeczy, czego innego się uczył. Oczywiście trójka dla mnie to była wystarczająca ocena. Z prof. Skuzą zapamiętałam taką historię - pierwszy raz w życiu usłyszałam, że ktoś wódkę czy wino nazwał ładnie alkoholem..... Wprawdzie to nie miało nic wspólnego z łaciną, ale z estetyką języka na pewno. Niższe klasy już tak fajnie nie miały z młodą nauczycielka łaciny, podobno ostro cisnęła, zresztą szybko odeszła ze szkoły.
Na całe życie pozostały mi dwie konstatacje: żeby być nauczycielem z prawdziwego zdarzenia nie wystarczy mieć wiedzę i dyplom ukończenia studiów, niezwykle ważna jest ciekawa osobowość oraz kompetencje relacyjne, trzeba kochać siebie i ludzi oraz trzeba wiedzieć, kiedy ze sceny zejść niepokonanym, szczególnie kiedy pracujemy z dziećmi czy młodzieżą.... I absolutnie się do tego dostosowałam.
O miłości, przyjaźni, zabawie, życiu młodzieży bananowej w następnych częściach.....
Super 💞💞💞
OdpowiedzUsuńNie wiem, komu odpisuję, ale bardzo dziękuję za aprobatę. To dla mnie bardzo ważne....
UsuńPani Joasiu, jak zawsze wielka przyjemność ze spotkania z Pani wspomnieniami. Czekam niecierpliwie na kolejną część😘
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie za ciepłe słowa, które są dla mnie największym motywatorem, bo cóż znaczyłoby moje pisanie bez rzeszy wiernych czytelników. To ogromna satysfakcja. Druga część będzie niebawem.
UsuńFantastyczne wspomnienia. Jagiellonka to bardzo ważne dla mnie miejsce - to nie tylko szkoła, w której zdawałem maturę, ale też miejsce, gdzie od 25 lat pracuję. Nie wyobrażam sobie już w tej chwili życia bez tej Szkoły. Pani wspomnienia świetnie wpisują się pomiędzy opowieści mojej Mamy, która skończyła Jagiellonkę jeszcze w latach 50-tych a moje własne obserwacje - maturzysty z lat 90-tych. I takie wspomnienia łączą tę naszą ogromną już społeczność.
UsuńOgromnie się cieszę, że wpis zyskał Pańską aprobatę. Wpis jest subiektywny bardzo. Znam wielu byłych uczniów, którzy zupełnie inaczej wspominają i oceniają tę szkołę.... Lepiej po prostu.... Moja wrażliwość przegrała z siermiężną komuną w państwie, w szkole, w umysłach i sercach ludzkich, w tym nauczycieli, ale o tym w następnych częściach. Pozdrawiam serdecznie🌺
UsuńWspaniała opowieść Mamuś 👌👌👌
OdpowiedzUsuńCudownie się czytalo❤
Dziękuję pięknie Córuchna❤️Ten wpis to hit, już ma 250 wyświetleń, a ja ciągle mam tremę, bo czytają ten wpis Jagiellończycy, którzy przecież mają bardzo róże zdanie na temat tej szkoły. Ale na pewno będą następne wpisy, choć bardzo dużo mnie to kosztuje.....
UsuńWitam. Cudownie się Panią czyta. :) Jestem Pani studentką i tak samo zapamiętam pierwsze zajęcia z Panią, gdy weszła Pani do sali, zaczęła mówić o sobie, opowiadać o swoim życiu, a później każdy z Nas opowiadał o czymś ze swojego życia. Minęło kilka lat, a ja nadal to pamiętam.
OdpowiedzUsuńZ niecierpliwością czekam na Pani kolejny wpis. Pozdrawiam Angelika :)
Dziękuję pięknie❤️ Jagiellonka pokazała i nauczyła mnie, jakim nauczycielem nie można być😪 Wiem, że odebrałam tę lekcję z wielką uwagą, choć była to niezwykle bolesna lekcja😪
UsuńAsiu tak bardzo zagłębiłam się w czytaniu, że była godz 1 w nocy a ja przypomniałam sobie wszystko co napisałaś mała niesworna dziewczynko. Przypomniały mi się Twoje studia we Wrocławiu i dużo można napisać na ten temat, ale z perspektywy czasu było to fantastyczne. Przytulam Cię cieplutko
OdpowiedzUsuńAsiu tak bardzo zagłębiłam się w czytaniu, że była godz 1 w nocy a ja przypomniałam sobie wszystko co napisałaś mała niesworna dziewczynko. Przypomniały mi się Twoje studia we Wrocławiu i dużo można napisać na ten temat, ale z perspektywy czasu było to fantastyczne. Przytulam Cię cieplutko
OdpowiedzUsuńJoluś i na wspomnienia z Wrocławia przyjdzie czas, ale wiesz, że nie wszystko nadaje się do upubliczniania...Hahaaaa.... Oj! Działo się działo.... Ale niczego nie żałuję, za to mam wielką satysfakcję, że wzięłam życie za rogi i dałam radę😜😜😜Mocno ściskam💝💝💝
Usuń❤️❤️❤️👍
UsuńPrzepraszam Cię, Joasiu,byłam święcie przekonana,że byłaś uczennica Ani Wojciechowskiej w Jagiellonce. ...coś mi się pomyliło!!!
OdpowiedzUsuńCzasami tak bywa😁😁😁Ale nie! Moją ukochaną polonistką była Halinka Kowalska💚❤️💚
UsuńPani Joasiu
OdpowiedzUsuńNadrabiam zaległości w czytaniu Pani bloga z zapartym tchem, dziękuję, czekam na więcej 😘
Kochana💚Bardzo, bardzo się cieszę😃👍😃Systematycznie udostępniam nowe wpisy, więc jest co czytać❤️💚❤️
Usuń