Wojaże po legendarnym Syjamie - część II
W ostatnią sobotę o czwartej nad ranem opublikowałam post Wojaże po legendarnym Syjamie - część II, ale niestety elektronika bywa złośliwa, wszystko zniknęło!!! Pisałam ten post około 10 godzin, jeszcze jakieś dwie godziny to obróbka i wstawianie zdjęć. Jest to bardzo żmudna praca, wymagająca wielkiego samozaparcia i dyscypliny twórczej. To tak, jak z wirtuozem, który godzinami ćwiczy utwór, żeby wyjść na scenę, zagrać z lekkością i finezją. Często słyszę, że mam lekkie pióro, ale tylko ja wiem, ile to lekkie pióro mnie kosztuje. Oczywiście robię to z wielką pasją, potrzebą kreacji i potrzebą dzielenia się. Broń Boże nie narzekam. Cieszę się bardzo, że mogę realizować swoje marzenia, że mam czytelników, że buduję z nimi relacje, że wciąż przybywa nowych. Ale to, co się stało dzisiaj, strasznie mnie zmartwiło i zdołowało, jednak na krótko. Szybko uruchomiłam swoje pozytywne myślenie, w którym szklanka musi być do połowy pełna!!! Takie rzeczy się zdarzają i nie można ich traktować na miarę ONZ-u i głodującej Afryki!!! Latami starałam się pracować nad umiejętnością hierarchizowania problemów. Myślę, że po mistrzowsku potrafię daną trudność ustawić w odpowiednim miejscu na problemowej drabinie. Oczywiście zawsze żal, kiedy nam komplikują się sprawy, ale tak wygląda życie. Nie zawsze wszystko tak idzie, jakbyśmy chcieli. W świecie wojen, chorób z korona-wirusem na czele, problemów społecznych, ekonomicznych zniknięcie tekstu nawet takiego, nad którym się napracowałam, to po prostu fraszka i tak do tego podchodzę. Nie stresuję się, nie popadam w frustracje, staram się znaleźć pozytywy i tyle. Pierwsza myśl - to nie poddam się, napiszę jeszcze raz, a co!!! Przecież dam radę!!! W takiej postawie niezwykle pomogła mi podróż do Tajlandii, gdzie udało się doświadczyć harmonii wewnętrznej i ładu duchowego, dzięki aurze mistycznej, unoszącej się w kompleksach świątynnych i świątyń, gdzie przez setki lat ludzie pozostawiali dobrą energię, w modlitwach, medytacjach, kontemplacjach, która daje możliwość zaznania sacrum w czystej postaci. Tajlandia kipi od takich miejsc. Aby przeżywać błogość uduchowienia ruszamy wczesnym rankiem do legendarnej Ayutthayi, stolicy Królestwa Syjamu w latach 1350 -1767.
Po drodze jednak zatrzymujemy się w Parku Narodowym Erewan, bo dla ciała też coś trzeba zrobić. Egzotyczna przyroda, w otoczeniu której znajdują się siedmiopoziomowe wodospady, tworząc rajski krajobraz tak bajeczny, że mam wrażenie, iż znajduję się w zaczarowanym świecie.
Po drodze jednak zatrzymujemy się w Parku Narodowym Erewan, bo dla ciała też coś trzeba zrobić. Egzotyczna przyroda, w otoczeniu której znajdują się siedmiopoziomowe wodospady, tworząc rajski krajobraz tak bajeczny, że mam wrażenie, iż znajduję się w zaczarowanym świecie.
Można było oczywiście dojść do siódmego poziomu, podziwiając zjawiskowe widoki, ale to już nie dla mnie, my zostajemy na drugim lewelu. Jest wczesny ranek, nie ma turystów, cała niecka źródlana dla nas........ hahahaaaaaa!!! Jest niczym niezmącona cisza, (wszyscy poszli na wyższe poziomy), ozdabiają ją, od czasu do czasu, trele i świergoty ptaków, tworząc muzykę natury. Korzystamy na całego, pławiąc się w szmaragdowej czystej wodzie, w której widać dno z miałkim jasnożółtym pastelowym piaskiem, z oswojonymi po trosze rybami Garra, które robią naturalny pedicure, choć jest to mało przyjemnie, gdyż ryby są duże i po prostu gryzą. Ciepła woda otula ciało miękkością i aksamitem, dając niezwykłe wrażenia dotykowe. Baraszkujemy, pływamy, uciekamy przed rybami "ludojadami", wreszcie podpływamy pod wodospad, aby doznać naturalnego masażu..... Jest wesoło, uroczo i bajecznie.
Uduchowieni, pełni niczym niezmąconego szczęścia i dobrostanu, ruszamy na wschód Tajlandii, w kierunku Nakhon Ratchasima. Po drodze zatrzymujemy się w jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymkowych, gdzie przez setki lat ciągną pielgrzymi z całej Tajlandii - to Wat Praputthabet, w którym czczony jest odcisk stopy Buddy, pozostawiony za czasów jego życia. W Każdej monoistycznej religii czczone są relikwie, które pełnią rolę osobliwych talizmanów, chroniących przed chorobami i wszelkimi kataklizmami, z którymi ludzkość sobie nie radzi. Pod każdą szerokością geograficzną człowiekowi potrzebne są takie energetyczne miejsca, gdzie mógłby w świętości życzyć sobie i swoim bliskim zdrowia, szczęścia i pomyślności w życiu doczesnym. Sama unoszę się pięć cm nad ziemią, zamykam oczy, chłonę atmosferę i usilnie proszę mojego Boga o wszystko, co dobre. Robię to przechodząc aleją przy dzwonach, dotykając ich patyczkiem, aby spłynęły na mnie i na moją rodzinę, na przyjaciół, znajomych i całą ludzkość łaski, dzięki którym życie doczesne będzie po prostu lepsze. Myślę, że to takie marzenie nas wszystkich!!! Przede mną podąża rodzina Tajów, bardzo starszy mężczyzna, podtrzymująca go kobieta i druga - znacznie młodsza, myślę, że to ojciec, córka i wnuczka. W ciszy, w wielkim skupieniu, z ogromną atencją, wszyscy troje dotykali patyczkami dzwonów. Przejmujący obrazek...... Przejmujące miejsce........ Przejmujący czas.......
Do hotelu w Nakhon docieramy wczesnym wieczorem. Jestem wykończona!!! Całe ciało mnie boli, każda kostka jest jakby oddzielnie. Jestem cała opuchnięta, szczególnie łydki i kostki wyglądają jak balony nadmuchane za dużo, które zaraz pękną. Z pomocą przychodzi Mężuś, masuje łydki i stopy. Idę pod prysznic, zlewam ciało zimną wodą, choć w Tajlandii nie ma tak zimnej wody, jak u nas, tu zimna woda jest chłodna. To mi nie pomaga. Cierpię..... Kładę się do łóżka, leżenie jest dla mnie katorgą, zamykam ciężkie powieki, spod których płyną łzy. Zastanawiam się mocno, czy ja w ogóle jutro dam radę wstać, czy dam radę wyzwolić w sobie tyle woli, aby uruchomić jakąkolwiek aktywność w sobie. Nie mam złudzeń: to koszt zwiedzania bajecznego świata, to koszt mojej pasji..... W życiu nie ma nic za darmo!!! Za wszystko trzeba zapłacić...... Ta myśl mnie uspakaja, w końcu zasypiam..... Wczesnym rankiem dzwoni budzik, udaję, że go nie słyszę, zwlekam się w końcu z łóżka, ostatkiem, silnej woli idę pod prysznic. Mężuś widząc, że nie może na mnie liczyć, zajmuje się organizacją opuszczenia hotelu - bagaże, plecaki podręczne, woda, przekąski, wszystko na jego głowie. Dzisiaj jest ostatni dzień zwiedzania, wieczorem będziemy W Pattayi, gdzie czeka nas bity tydzień wypoczynku. Uczepiłam się tej myśli jak tonący brzytwy, jutro o tej porze będę plażowała..... Ale teraz jest dzisiaj.....
Przed nami wisienka na torcie, zwiedzanie Prasat Hin Phimai. Kiedy zobaczyłam ruiny tego miasta, oczy mi się zaszkliły, tym razem ze szczęścia, to było absolutnie zjawiskowe dla takiego człowieka jak ja, interesującego się historią i kulturą. To zamknięty obszar o wymiarach 1020m x 580m, Phimai musiał być bardzo ważnym miastem w Imperium Khmerów (dzisiejsza Kambodża), obejmujące również północno-wschodnią część Tajlandii. Dlatego architektura i dekoracje kulturowe budowli mają charakter khmerski i są przykładem sztuki angkorskiej, której największą i najpiękniejszą budowlą jest Angkor Wat w Kambodży. Dzisiaj Phimai jest niewątpliwie atrakcją turystyczną dla samych Tajów, jak również dla turystów z całego świata. Byłam zachwycona, już nie pamiętałam o bólu, dyskomforcie psychicznym i fizycznym, o niedogodnościach, chłonęłam wszystkimi zmysłami to cudo historyczno - kulturowe, pławiąc się w jego pięknie. Byłam szczęśliwa!!!
Właśnie takie chwile tworzą wspomnienia, które cementują nasz związek!!! Oboje mamy taką cechę, że potrafimy cieszyć się i doceniać takie momenty. Nie kaprysimy, nie grymasimy, nie robimy min, nie strzelamy focha, nie dąsamy się...... Po prostu czerpiemy z życia pełnymi garściami..... Mamy zamiar tak się zestarzeć i misternie realizujemy nasz plan........ Ale Park Narodowy Erewan to nie tylko wodospady i egzotyczna flora, to również zwierzęta, dla których ten teren jest domem. Zwierzęta w jakimś sensie są oswojone z widokiem człowieka, więc nie uciekają przed nami, można zobaczyć duże jaszczurki wygrzewające się na słońcu, warany przemykające obok potężnych kamieni, tu i owdzie na drzewach kolorowe ptaki z rodziny tukanowatych, ale bezsprzecznie królowymi są małpy makaki. Przewrotne stworzenia, które chętnie pozują do zdjęć, figlarnie przyglądają się ludziom, robią słodkie minki i nagle rzucają się na człowieka, bardzo sprytnie wyrywając a to picie, a to jedzenie, a to aparat, który jest nie do odzyskania..... Horror!!! Widziałam to na własne oczy i powiem, że wiało grozą.....
W świetnych nastrojach ruszamy w dalszą drogę. Późnym popołudniem docieramy do Ayutthayi, aby w świetle zachodzącego słońca zwiedzić świątynię Wat Chaiwatthanaram. To największa i najpiękniejsza świątynia, zaprojektowana w stylu khmerskim, struktura świątyni odzwierciedla buddyjski pogląd na świat, zbudowana w 1630 roku. W końcowym etapie, przed zniszczeniem w 1676 roku, kiedy to Birmańczycy doszczętnie zniszczyli miasto, była okazałą, monumentalną budowlą. Nam udało się zobaczyć to miejsce w zupełnie odrealnionym wymiarze, skąpane w żółto - pomarańczowej łunie na gołębim, lirycznym niebie, jak pastele rozmazane w plamach impresjonistów. I znowu ta myśl, ta myśl, towarzysząca nieustannie mi w takich miejscach. Człowiek potrzebuje do swojego rozwoju balsamu na duszę, którym jest strefa sacrum, dzięki niej ma szansę być istotą kompletną.
Następnego dnia o poranku, wprawdzie nie o wschodzie, ale wcześnie, kiedy jeszcze słońce nieśmiało swoim blaskiem i ciepłem starało się otulić świat, wyruszyliśmy na zwiedzania zjawiskowego kompleksu Wat Phra Si Sanphet przy dawnym Pałacu Królewskim. Została zbudowana w 1448 roku, dzisiaj możemy podziwiać pozostałe ruiny trzech strzelistych Chedi, otoczonych krużgankami. Zostały one odrestaurowane i udostępnione publiczności. Jest to klasyczny przykład architektury khmerskiej, w formie, stylu i wyrazie artystycznym. Imponująca monumentalna budowla, pełniąca funkcję europejskich monumentalnych, strzelistych, gotyckich katedr, w których człowiek doznaje nieprzebranych łask świętości. Naprzeciw Phra Si Sanphet wznosi się Wat Phra Ram - świątynia będąca jednym z najstarszych zabytków w Ayutthayi.
Do hotelu w Nakhon docieramy wczesnym wieczorem. Jestem wykończona!!! Całe ciało mnie boli, każda kostka jest jakby oddzielnie. Jestem cała opuchnięta, szczególnie łydki i kostki wyglądają jak balony nadmuchane za dużo, które zaraz pękną. Z pomocą przychodzi Mężuś, masuje łydki i stopy. Idę pod prysznic, zlewam ciało zimną wodą, choć w Tajlandii nie ma tak zimnej wody, jak u nas, tu zimna woda jest chłodna. To mi nie pomaga. Cierpię..... Kładę się do łóżka, leżenie jest dla mnie katorgą, zamykam ciężkie powieki, spod których płyną łzy. Zastanawiam się mocno, czy ja w ogóle jutro dam radę wstać, czy dam radę wyzwolić w sobie tyle woli, aby uruchomić jakąkolwiek aktywność w sobie. Nie mam złudzeń: to koszt zwiedzania bajecznego świata, to koszt mojej pasji..... W życiu nie ma nic za darmo!!! Za wszystko trzeba zapłacić...... Ta myśl mnie uspakaja, w końcu zasypiam..... Wczesnym rankiem dzwoni budzik, udaję, że go nie słyszę, zwlekam się w końcu z łóżka, ostatkiem, silnej woli idę pod prysznic. Mężuś widząc, że nie może na mnie liczyć, zajmuje się organizacją opuszczenia hotelu - bagaże, plecaki podręczne, woda, przekąski, wszystko na jego głowie. Dzisiaj jest ostatni dzień zwiedzania, wieczorem będziemy W Pattayi, gdzie czeka nas bity tydzień wypoczynku. Uczepiłam się tej myśli jak tonący brzytwy, jutro o tej porze będę plażowała..... Ale teraz jest dzisiaj.....
Przed nami wisienka na torcie, zwiedzanie Prasat Hin Phimai. Kiedy zobaczyłam ruiny tego miasta, oczy mi się zaszkliły, tym razem ze szczęścia, to było absolutnie zjawiskowe dla takiego człowieka jak ja, interesującego się historią i kulturą. To zamknięty obszar o wymiarach 1020m x 580m, Phimai musiał być bardzo ważnym miastem w Imperium Khmerów (dzisiejsza Kambodża), obejmujące również północno-wschodnią część Tajlandii. Dlatego architektura i dekoracje kulturowe budowli mają charakter khmerski i są przykładem sztuki angkorskiej, której największą i najpiękniejszą budowlą jest Angkor Wat w Kambodży. Dzisiaj Phimai jest niewątpliwie atrakcją turystyczną dla samych Tajów, jak również dla turystów z całego świata. Byłam zachwycona, już nie pamiętałam o bólu, dyskomforcie psychicznym i fizycznym, o niedogodnościach, chłonęłam wszystkimi zmysłami to cudo historyczno - kulturowe, pławiąc się w jego pięknie. Byłam szczęśliwa!!!
Do autokaru wsiadałam z wielką satysfakcją, ale też z wielką ulgą!!! Dałam radę!!! Rozpierała mnie duma!!! Czułam się tak, jakbym zdobyła K2 zimą!!! To było moje K2, przekroczenie własnych granic i psychicznych, i fizycznych, ale aby realizować marzenia i pasje warto, po prostu warto!!!
Asiu, wersja bis jest jeszcze lepsza, bardziej emocjonalna, bardziej osobista, bardziej liryczna. Super blog!
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie Zosiu😍 Twoja recenzja to miód na moje serce😍😍😍
UsuńBajka 🥰
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie😍 Rzeczywiście to były bajeczne miejsca i bajeczne przeżycia😍
UsuńTe piękne wspomnienia przywołują moje i chociaż inna trasa ( perły morza andamańskiego z wypoczynkiem na Phuket), jednak to ta sama Azja, którą kocham....Wierzę, że tam jeszcze wrócimy....
OdpowiedzUsuńTo prawda!!! Ta sama Azja - niezwykle egzotyczna i bajeczna😍
Usuń