Ogród mojego dzieciństwa
Usiadłam do pisania bloga - II części: Wojaże po legendarnym Syjamie, jednak kolejny dzień w domu skłania do refleksji nad obecną sytuacją!!! Korona-wirus zbiera żniwo okrutne we Włoszech, inne kraje europejskie mniej lub bardziej walczą z zarazą. Polska jednak należy do krajów, które usilnie starają się zapobiec rozprzestrzenianiu wirusa. Doceniam to bardzo, choć oczywiście ludzie mają wiele zastrzeżeń i pewnie słusznych, to myślę, że w tak trudnych czasach, nie da się nie popełniać błędów, niestety!!! Trzy tygodnie temu wróciłam z Tajlandii i od tego czasu staram się dostosować do wszelkich zaleceń służb i lekarzy, aby na tyle, na ile jest to możliwe, ustrzec się przed zarażeniem. Ale jestem daleka od lęków, strachów i paniki. Wróciłam z kraju buddyjskiego, w którym gdzieś w powietrzu unosi się mistyczna aura tej religii, opartej na medytacji, kontemplacji i spokoju, prowadzącego do nirwany. Od bardzo dawna pracuję nad tym, aby moje życie na ukochanej emeryturze było harmonijne, pełne ładu duchowego, nacechowane komfortem psychicznym. W obecnej sytuacji bardzo to mi się przydaje, tym bardziej, że nadprogowe reakcje niczego dobrego nie zwiastują. Dlatego ustaliłam cały program walki z tym "draniem"!!! Oczywiście siedzę w domu, wychodzę tylko w bardzo pilnych sprawach, przestrzegam zasad higieny, bardzo dobrze się odżywiam, gotuję pożywne zupy rosołowo - gulaszowe, w których łatwo o piąty smak umami, jem mnóstwo owoców, piję na okrągło ciepłą wodę z cytrusami, czasami kieliszek czegoś mocniejszego na odkażenie, łykam witaminę C, witaminę D3 i neosine. Właśnie tyle dla ciała mogę zrobić, podwyższam odporność, bo przecież któregoś dnia trzeba będzie wyjść z domu i zacząć normalnie żyć i myślę, że ludzie z większą odpornością będą mieli większą szansę na bycie zdrowym po prostu......
Dla mnie jednak niemniej ważne, jak nie ważniejsze jest to, co staram się robić dla mojego ducha, aby być silnym psychicznie, aby mieć pozytywne myślenie i pielęgnować w sobie pozytywne emocje. Nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe. Obudziłam się dzisiaj rano, słońce zaglądało do sypialni, dzięki czemu światło przedzierało się przez niedomknięte żaluzje, na drewnianym parapecie storczyki pochylały swoje kwiaty w stronę pokoju, na ścianie witał mnie obraz, który przedstawia las, ale drzewa w tym lesie są pokazane od butelkowo - zielonych impresjonistycznych plam korony do graficznej kreski korzeni, w jaśniejszych tonach, przechodzących do ciemno piaskowych odcieni.
Może to nie jest obraz zbyt pogodny czy wesoły, ale codziennie zmusza mnie do refleksji o życiu, o jego przemijaniu, o tym, co ważne, na czym powinniśmy się skupić, o czym koniecznie pamiętać.....
Właśnie, dzisiaj patrząc na obraz - codziennego towarzysza moich poranków, pomyślałam, że pierwsze spojrzenie każdego dnia powinno padać na jakieś barwne kwiaty, ogród, soczystą zieleń, czy różnokształtne owoce. Tymi skojarzeniami przywołałam z dzieciństwa obraz ogrodu, w którym się wychowałam. Pewnie każdy spędził dzieciństwo w jakimś ogródku, na jakiejś działce, w jakimś warzywniaku, czy choćby w sadzie, czasami w mieście, czasami na wsi, czasami przypominający ogród francuski, a czasami ogród angielski. Ogród babci Irenki, w którym ja się wychowałam, w latach 60. XX wieku był dla mnie, dla małej dziewczynki, zjawiskowy, uruchamiał moje dziecięce zmysły, ale przede wszystkim wyobraźnię. Żałuję, że nie zachowało się fizycznie żadne zdjęcie tego ogródka, ale w mojej pamięci z fotograficzną dokładnością rejestrowałam obrazy, które niosłam jako kapitał duchowy i emocjonalny przez całe życie. Moja babcia była kobietą nietuzinkową, już o tym pisałam w poprzednich postach, dlatego jej ogród był również nietuzinkowy, inni każdy skrawek uprawnej ziemi przeznaczali na sadzenie ziemniaków, buraków czy innych roślin jadalnych, a ogród mojej babci tonął w kwiatach i ozdobnych krzewach, uwielbiałam przechadzać się alejkami, przyglądać się tym różnokolorowym dziełom natury o niezwykłych kształtach i wonnych zapachach. Wprawdzie były drzewa i krzewy owocowe, które dawały: rumiane jabłka, słynne gruszki klapsy, czerwone wiśnie, czereśnie o burgundzkiej barwie, agrest zielony i ciemnoczerwony, porzeczki białe. Jednak owocami, które kojarzą mi się z dzieciństwem były poziomki.... Zajmowały dużą część ogrodu, kiedy owocowały przykuwały moją uwagę nie tylko wizualnymi doznaniami, ale również zapachem i smakiem. Uważałam, że są to zaczarowane owoce, które na pewno babcia zdobyła z jakiejś baśni. Do dzisiaj, kiedy gdzieś zobaczę poziomki, jestem w stanie kupić je za drogie pieniądze, zatapiając się w aromaty i smaki dzieciństwa. Była tam również pod rozłożystym orzechem trawka, ładnie przycięta, przeznaczona na teren do relaksu, odpoczynku i piknikowania. Najbardziej lubiłam, kiedy latem cała rodzina spędzała tam właśnie niedzielę. Rozkładano koce na trawie i sielanka wolnego czasu trwała do późnych godzin popołudniowych. Było wesoło, gwarno, w powietrzu unosił się śmiech dzieci i dorosłych. Najfajniejsze wspomnienia mam z Lolkiem (dużo młodszym bratem mojej mamy), bardzo wesołym młodym chłopakiem, którego zmuszano do chodzenia na działkę z rodziną, ale ja na tym bardzo korzystałam, gdyż był on świetnym kompanem do zabawy i wygłupów. W pamięci jednak pielęgnuję pewne letnie popołudnie, kiedy poszłyśmy na działkę we dwie z babcią, musiałyśmy zebrać jakieś owoce, np. truskawki albo porzeczki. Zawsze była to fajna praca, gdyż babcia płaciła mi za każdą zebraną garstkę owoców 10 gr, kiedy uzbierałam dwa złote, po drodze do domu wchodziłyśmy do prywatnej, przedwojennej cukierni i mogłam kupić loda w wafelku. W tej cukierni było ekskluzywnie, roznosił się zapach pieczonego ciasta i lukru, półki uginały się od ciast i ciasteczek, moje ulubione to bezy, ptysie z bitą śmietaną i babeczki ponczowe mocno nasączone. Wtedy, w tamtym dniu zanosiło się na deszcz, dlatego pewnie musiałyśmy iść i zebrać te owoce, nie zdążyłyśmy jednak wrócić przed letnim, ciepłym deszczem do domu, wyszłyśmy z ogrodu, babcia zdjęła buty, mnie też pozwoliła, szłyśmy tanecznym krokiem po kałużach, dotykając gołą stopą to twardej powierzchni mokrego chodnika, to zanurzając ją w cieplej, miękkiej deszczówce, skakałyśmy, śmiałyśmy się, popatrzyłam na babcię, byłyśmy zmoknięte, babci jasne mokre loki spadały na czoło, spod tych loków śmiały się oczy i buzia, ubrania przylegały do ciała. Był to obraz tak odrealniony, tak zaczarowany, że już nigdy potem nie widziałam babci tak szczęśliwej. Powiedziała mi, że ten deszcz jest bardzo dobry na nerwy, że oczyszcza, że daje poczucie lekkości. Zapamiętałam to na całe życie!!! Kiedy jest mi źle, staram się znaleźć coś, co jest dobre na nerwy, co oczyszcza, co daje radość!!! I nieźle mi to wychodzi.....
Potem, kiedy już mieszkałam w Płocku i przyjeżdżałam do babci na wakacje, Lolek i Dziunia mieli swoje rodziny, swoje dzieci, takie maluchy, sami chłopcy, ja miałam dziesięć lat i czułam się prawie dorosła, również chodziliśmy do tego ogrodu i spędzaliśmy tam błogi rodzinny czas.
Dla mnie jednak niemniej ważne, jak nie ważniejsze jest to, co staram się robić dla mojego ducha, aby być silnym psychicznie, aby mieć pozytywne myślenie i pielęgnować w sobie pozytywne emocje. Nie jest to łatwe, ale nie niemożliwe. Obudziłam się dzisiaj rano, słońce zaglądało do sypialni, dzięki czemu światło przedzierało się przez niedomknięte żaluzje, na drewnianym parapecie storczyki pochylały swoje kwiaty w stronę pokoju, na ścianie witał mnie obraz, który przedstawia las, ale drzewa w tym lesie są pokazane od butelkowo - zielonych impresjonistycznych plam korony do graficznej kreski korzeni, w jaśniejszych tonach, przechodzących do ciemno piaskowych odcieni.
Może to nie jest obraz zbyt pogodny czy wesoły, ale codziennie zmusza mnie do refleksji o życiu, o jego przemijaniu, o tym, co ważne, na czym powinniśmy się skupić, o czym koniecznie pamiętać.....
Właśnie, dzisiaj patrząc na obraz - codziennego towarzysza moich poranków, pomyślałam, że pierwsze spojrzenie każdego dnia powinno padać na jakieś barwne kwiaty, ogród, soczystą zieleń, czy różnokształtne owoce. Tymi skojarzeniami przywołałam z dzieciństwa obraz ogrodu, w którym się wychowałam. Pewnie każdy spędził dzieciństwo w jakimś ogródku, na jakiejś działce, w jakimś warzywniaku, czy choćby w sadzie, czasami w mieście, czasami na wsi, czasami przypominający ogród francuski, a czasami ogród angielski. Ogród babci Irenki, w którym ja się wychowałam, w latach 60. XX wieku był dla mnie, dla małej dziewczynki, zjawiskowy, uruchamiał moje dziecięce zmysły, ale przede wszystkim wyobraźnię. Żałuję, że nie zachowało się fizycznie żadne zdjęcie tego ogródka, ale w mojej pamięci z fotograficzną dokładnością rejestrowałam obrazy, które niosłam jako kapitał duchowy i emocjonalny przez całe życie. Moja babcia była kobietą nietuzinkową, już o tym pisałam w poprzednich postach, dlatego jej ogród był również nietuzinkowy, inni każdy skrawek uprawnej ziemi przeznaczali na sadzenie ziemniaków, buraków czy innych roślin jadalnych, a ogród mojej babci tonął w kwiatach i ozdobnych krzewach, uwielbiałam przechadzać się alejkami, przyglądać się tym różnokolorowym dziełom natury o niezwykłych kształtach i wonnych zapachach. Wprawdzie były drzewa i krzewy owocowe, które dawały: rumiane jabłka, słynne gruszki klapsy, czerwone wiśnie, czereśnie o burgundzkiej barwie, agrest zielony i ciemnoczerwony, porzeczki białe. Jednak owocami, które kojarzą mi się z dzieciństwem były poziomki.... Zajmowały dużą część ogrodu, kiedy owocowały przykuwały moją uwagę nie tylko wizualnymi doznaniami, ale również zapachem i smakiem. Uważałam, że są to zaczarowane owoce, które na pewno babcia zdobyła z jakiejś baśni. Do dzisiaj, kiedy gdzieś zobaczę poziomki, jestem w stanie kupić je za drogie pieniądze, zatapiając się w aromaty i smaki dzieciństwa. Była tam również pod rozłożystym orzechem trawka, ładnie przycięta, przeznaczona na teren do relaksu, odpoczynku i piknikowania. Najbardziej lubiłam, kiedy latem cała rodzina spędzała tam właśnie niedzielę. Rozkładano koce na trawie i sielanka wolnego czasu trwała do późnych godzin popołudniowych. Było wesoło, gwarno, w powietrzu unosił się śmiech dzieci i dorosłych. Najfajniejsze wspomnienia mam z Lolkiem (dużo młodszym bratem mojej mamy), bardzo wesołym młodym chłopakiem, którego zmuszano do chodzenia na działkę z rodziną, ale ja na tym bardzo korzystałam, gdyż był on świetnym kompanem do zabawy i wygłupów. W pamięci jednak pielęgnuję pewne letnie popołudnie, kiedy poszłyśmy na działkę we dwie z babcią, musiałyśmy zebrać jakieś owoce, np. truskawki albo porzeczki. Zawsze była to fajna praca, gdyż babcia płaciła mi za każdą zebraną garstkę owoców 10 gr, kiedy uzbierałam dwa złote, po drodze do domu wchodziłyśmy do prywatnej, przedwojennej cukierni i mogłam kupić loda w wafelku. W tej cukierni było ekskluzywnie, roznosił się zapach pieczonego ciasta i lukru, półki uginały się od ciast i ciasteczek, moje ulubione to bezy, ptysie z bitą śmietaną i babeczki ponczowe mocno nasączone. Wtedy, w tamtym dniu zanosiło się na deszcz, dlatego pewnie musiałyśmy iść i zebrać te owoce, nie zdążyłyśmy jednak wrócić przed letnim, ciepłym deszczem do domu, wyszłyśmy z ogrodu, babcia zdjęła buty, mnie też pozwoliła, szłyśmy tanecznym krokiem po kałużach, dotykając gołą stopą to twardej powierzchni mokrego chodnika, to zanurzając ją w cieplej, miękkiej deszczówce, skakałyśmy, śmiałyśmy się, popatrzyłam na babcię, byłyśmy zmoknięte, babci jasne mokre loki spadały na czoło, spod tych loków śmiały się oczy i buzia, ubrania przylegały do ciała. Był to obraz tak odrealniony, tak zaczarowany, że już nigdy potem nie widziałam babci tak szczęśliwej. Powiedziała mi, że ten deszcz jest bardzo dobry na nerwy, że oczyszcza, że daje poczucie lekkości. Zapamiętałam to na całe życie!!! Kiedy jest mi źle, staram się znaleźć coś, co jest dobre na nerwy, co oczyszcza, co daje radość!!! I nieźle mi to wychodzi.....
Potem, kiedy już mieszkałam w Płocku i przyjeżdżałam do babci na wakacje, Lolek i Dziunia mieli swoje rodziny, swoje dzieci, takie maluchy, sami chłopcy, ja miałam dziesięć lat i czułam się prawie dorosła, również chodziliśmy do tego ogrodu i spędzaliśmy tam błogi rodzinny czas.
Cudowny wpis bajkowy i bardzo energetyczny
OdpowiedzUsuńTa bajkowość pozwala przetrwać mi trudne chwilw, zatopić się w inny świat, pomaga mi w pielęgnowaniu dobrych emocji!!!
UsuńPrzypomniało mi to mój dziecięcy ogród i tych którzy mi wtedy towarzyszyli i czereśnie i kwiaty. Moja Ciocia sadziła równie dużo kwiatów, co roślin jadalnych. Zawsze, gdy wracałam z dziadkiem do domu od mojej Cioci, a jego siostry przyrodniej wszystkie najpiękniejsze egzemplarze o które poprosiłam w danym dniu taszczylam ze sobą. Nawet jeśli pakunki były ode mnie większe ponieważ miałam 6,7 potem 8 lat ... :)
OdpowiedzUsuńPiękny wpis! <3
Pięknie dziękuję😍Ogromnie się cieszę, że mój post pozwolił na uruchomienie wspomnień, które na pewno pozwalają poprawić nastrój😍
UsuńBardzo miło się to czyta Joasiu. Babcię miałaś niezwykłą. Najbardziej mnie ujął opis waszego powrotu w deszczu i chodzeniu po kałużach.
UsuńAkurat są u mnie moje prawie ¹0 letnie wnuczki bliźniaczki, to zaraz poczytam im tego wspomnieniowego bloga.
Dziękuję poęknie Danusiu💚Rzeczywiście babcia Irenka była osobą nietuzinkową i postępową zarazem, przerastała czasy, w których żyła👍👍👍Bardzo wpłynęła na to, kim dzisiaj jestem👍👍👍
UsuńBajka,bardzo piękna bajka 💛💚🧡 czytając widziałam te obrazy, coś niezwykłego i wspaniałego 🥀
OdpowiedzUsuńDziękuję pięknie Anulko💚❤️💚Takie mam wspomnienia z wczesnego dzieciństwa👍👌👍Dopiero w życiu dorosłym zrozumiałam, że babcia Irenka miała ogromny wpływ na to, kim jestem💚🍀💚
Usuń