Dom - moje miejsce na ziemi
Autorka: Barbara Malinowska - To mój Anioł Skrzypek, który strzeże mnie i mojego domu
Korona-wirus zupełnie zmienił znany nam świat, zmienił nasze życie!!! Bardzo trudna sytuacja społeczno - medyczna wymaga od nas żelaznej dyscypliny w przestrzeganiu ograniczeń obywatelskich, jakie narzuca przede wszystkim zdrowy rozsądek, jak mniemam, ale również przepisy prawne, odpowiadające na zapotrzebowanie walki z pandemią. Najdotkliwszą restrykcją jest nieopuszczanie własnego mieszkania. I tu zaczynają się schody..... Oczywiście nikt nie lubi nakazów i zakazów, nikt nie lubi niewygodnych ograniczeń, ale czasami, kiedy społeczeństwa stają przed takimi wyzwaniami jak zaraza, solidarność jest fundamentalną postawą społeczną. Dzisiaj tę solidarność można najprościej wyrazić, pozostając w domu dla siebie i dla innych. To takie lapidarne myślenie, że nie mogę jakoś zrozumieć, dlaczego jest dla wielu niewykonalne!!! Jeśli nie musisz nie wychodź, ale ja muszę, bo się uduszę, tu i ówdzie słychać. Kilka dobrych dni zajęło mi, żeby zrozumieć ten negatywny fenomen, ale myślę, że udało się, że zrozumiałam na czym to polega...... Niestety moje przemyślenia nie są pozytywne. Mam wrażenie, że po prostu ludzie nie lubią swoich domów, swoich bliskich, czują się w miejscu, które powinno być azylem, jak w więzieniu, itp., itd. To bolesna odsłona naszego społeczeństwa, ale jest i ta radosna - wielu z nas ogromnie się cieszy, że może przebywać w domu, że może zdalnie pracować, że spędzi czas ze swoimi dziećmi, że będą mogli robić różne rzeczy, które były nieosiągalne z powodu braku czasu, że złapią oddech i dystans, że wyciszą się i w warunkach domowego bezpieczeństwa uspokoją swoje negatywne emocje: lęk, strach, stres.... W tych moich refleksjach przewijało się, jak mantra, pojęcie domu jako mieszkania, ale też jako rodziny. I znowu wróciłam do wspomnień wczesnego dzieciństwa, kiedy otaczający świat chłoniemy wszystkimi zmysłami, uczymy się go, poznajemy, oswajamy i próbujemy na swój dziecięcy sposób jakoś w nim egzystować.
Wrocław Śródmieście: ruchliwa ulica z komunikacją tramwajową, z jednej strony zajezdnia tramwajowa, a z drugiej - kilka ulic dalej - Dworzec Nadodrze, a między nimi stara pięciopiętrowa przedwojenna, poniemiecka kamienica, z cegły czerwonobrunatnej z secesyjnymi, nie poddanymi renowacji, jeszcze po działaniach wojennych, zdobieniami. Wielka brama prowadziła do środka szerokiej i wysokiej klatki schodowej, na trzecie piętro, gdzie mieściło się nasze mieszkanie.
![]() |
Brama kamienicy mojego pierwszego rodzinnego domu |
Moja pierwsza szkoła - SP nr 35 we Wrocławiu
Na każdej kondygnacji znajdowało się półpiętro z dużym oknem, a w rogach po obu jego stronach drzwi do toalety. Ponieważ na piętrze znajdowały się cztery mieszkania, więc łatwo policzyć, że do jednej toalety należały dwa z nich. Na początku lat 60. XX wieku to i tak był wielki luksus, w takim mieście jak Wrocław, gdzie we wszystkich mieszkaniach w kamienicach poniemieckich mieszkało po kilka rodzin. W mojej kamienicy nie!!! Więc dorośli byli szczęśliwi, że mieli, piętnaście lat po wojnie, gdzie mieszkać, a ja i tak korzystałam przecież z pieluch, a potem z nocnika hahaaaaaaaa........ Kiedy zaczęłam chodzić na półpiętro do toalety, zawsze z którymś z rodziców, traktowałam to jako przygodę, można było zbiec po paru schodach, wyjrzeć, co dzieje się na podwórku, czasami kogoś spotkać, kto akurat szedł do mieszkania na wyższych piętrach, czasami jakieś dzieci bawiły się na schodach..... Po prostu toczyło się życie...... Drzwi do mieszkania też były wysokie z matowym szkłem i ozdobnymi kratami na zewnątrz. To, co było dla mnie fenomenem to płaski otwór w drzwiach na listy. Często, kiedy wchodziliśmy do domu, na podłodze przy drzwiach leżały koperty i to było dla mnie fascynujące. Wyobrażałam sobie, że te przesyłki spadają z nieba, albo przynoszą je krasnale, choć znałam listonosza i dokładnie wiedziałam, czym się zajmuje. Samo mieszkanie, dla mnie jako dziecka, to duża przestrzeń: przedpokój obszerny w kształcie prostokąta, po lewej strony wejście do kuchni, z niej wejście do pokoju, następnie duże jednoskrzydłowe drzwi do tego samego pokoju, w kształcie kwadratu z dwoma wysokimi oknami, nisko osadzonymi, do połowy mającymi zewnętrzne pionowe, ozdobne kraty. Parapety były tak nisko, że siadywałam tam jako czteroletni szkrab. Uwielbiałam z trzeciego wysokiego piętra oglądać świat podwórka, które było tzw. przechodniakiem, więc ciągle ktoś szedł to w jedną, to w drugą stronę, biegały jakieś psy, na jego końcu, na niskich, lekko spadzistych daszkach komórek, siedziały lub leżały bure koty, no po prostu coś się działo, a ja odkąd otworzyłam oczy nie znosiłam ciszy, monotonii i nudy. Z dużego pokoju wchodziło się do tzw. ciemnego, był to pokój bez okna, nazywany też loggią, w czasach mojego wczesnego dzieciństwa pełnił rolę garderoby, potem chyba sypialni rodziców. W pokoju w rogu stał piękny kaflowy piec, pamiętający jakieś lata 20. czy 30. XX wieku, w kolorze ciemnego piasku, zawsze można było przy nim stanąć i się ogrzać, dawał też dużo ciepła mentalnego, które kojarzy się z pozytywnymi emocjami. Uwagę przykuwały meble, piękne, masywne, z jasnego drewna, charakterystyczne dla lat 50. XX wieku: tapczan, szafa, etażerka i telewizor alladyn, mniejszy niż u dziadków, ale jednak, chyba jakaś komoda, na środku stał stół z krzesłami, podłogi drewniane z szerokich desek, dzisiaj zrobiłyby furorę. W rogu koło pieca wielki fotel z wysokim zagłówkiem, obitym sztruksowo - welurowym, mocno granatowym materiałem, stanowił element umeblowania, który uruchamiał moją dziecięcą wyobraźnię. Zawsze na stole leżał jakiś piękny jasny obrus, pamiętam, bo zawsze frapowała mnie jego sztywność, dzisiaj już wiem, że był krochmalony i maglowany. Często w kryształowym wazonie świeże kwiaty. Rodzice z części dużej kuchni wygospodarowali łazienkę z wanną i termą na ciepłą wodę, w ogóle mieliśmy ciepłą wodę, co wcale nie było w tamtych czasach takie oczywiste. Rodzice bardzo dbali o ten dom, mama była niezwykle czystą kobietą. To, co pamiętam z domu rodzinnego, gdziekolwiek on był, to czystą, pachnącą, wymaglowaną pościel. A już, gdy chorowałam, to najpierw lekarz, a potem zaraz zmiana pościeli. Przejęłam to w życiu dorosłym bardzo!!! Czysta pachnąca pościel, którą misternie sama prasuję, to mój konik....... hahaaaaaa.......
Kiedy wychodziło się z domu, na ulicę - działo się, oj działo..... Na parterze kamienicy, w której mieszkałam, obok mojej bramy, były sklepy i warsztaty usługowe. Ale ciekawiej działo się po drugiej stronie, gdzie był przystanek tramwajowy, ale też sklepiki małe, prywatne z przedwojennym sznytem, prowadzone przez starych kupców i ich dzieci. W Polsce PRL-owskiej stanowiły relikt burżuazyjnej przeszłości, ale ja je uwielbiałam, fantazyjnie ułożony towar w sklepie, który można by dzisiaj nazwać zieleniakiem, jajka bez pieczątek, nabiał i masło z prywatnych małych mleczarni, nowalijki - zielony cienki szczypiorek, czerwone rzodkiewki, jasnozielona sałata, natka pietruszki, koperek, włoszczyzna w pęczkach, tego w państwowych sklepach po prostu nie było, to raczej towar, który można dostać na kupieckiej hali albo w mniejszych miastach na rynku. Do dzisiaj pamiętam zapach świeżości w tym sklepiku. Kilka metrów dalej prywatna piekarnia - świeże rogale z makiem i bułki, bułeczki, moje ulubione maślane z kruszonką i świeżym masłem. Do dzisiaj, gdy mój Mężuś jest w jakiejkolwiek prywatnej piekarni szuka dla mnie tych rogali i znajduje, robiąc mi niekłamaną radość. Parę metrów dalej, prawie naprzeciwko mojej bramy znajdowała się w stylu przedwojennym, elegancka restauracja "Pod jedynką". Czasami, gdy wracałam z mamą z przedszkola, było to grubo po godzinie 16, wstępowałyśmy tam, abym zjadała omleta z groszkiem zielonym - moje ulubione danie tam, ale już w domu niekoniecznie. Obsługiwał nas kelner w czarnym smokingu, w białej koszuli z czarną muszką, ze śnieżnobiałą serwetą przerzuconą przez rękę, w czarnych lakierkach, bardzo przystojny brunet. Znał nas, więc gdy zobaczył piękną, wytworną kobietę z małą dziewczynką, biegł do kuchni i zamawiał omlet, moja mama często jadła flaki, musiały być wyjątkowe, bo wszystkie inne czy domowe, czy restauracyjne porównywałam do tych z "Pod jedynki", myślę, że szukała tego smaku, jak Proust smaku magdalenek. Dzisiaj wydaje mi się, że mama tam ze mną wstępowała, żeby dać sobie oddech, żeby nie zwariować w wirze szarej codzienności. To była jej taka mała przyjemność. Pamiętam, że kiedy zjadłyśmy, siedziała przy czarnej kawie, mi zamawiała herbatę z cytryną koniecznie, mieszała bezmyślnie tę kawę łyżeczką, trwało to chwil kilka, ale dzisiaj wiem, że te chwil kilka ratowało jej życie pewnie. I ja, i moja córcia, i mój wnuczek jesteśmy bardzo restauracyjno - kawiarniani, kiedy chcemy fajnie i beztrosko spędzić czas, to robimy różne rzeczy, ale kończymy dobrym jedzeniem lub kawusią z ciasteczkiem...... Robiłam to samo, co mama, zabierałam Dominikę do restauracji lub kawiarni, a ona Adasia.... Hahahaaaaaa. Po prostu umiemy robić sobie przyjemności. Potem przeprowadziliśmy się do Płocka, do mieszkania w nowym bloku, z kaloryferami i z ciepłą wodą. To mieszkanie było już urządzone nowocześnie, jakieś ławy, meblościanki, wersalki, itp., itd. Jednak moją estetykę urządzania mieszkania ukształtowały te dwa - moich dziadków, o czym pisałam w poprzednich postach i to, które w moich wspomnieniach jest tak realne, jakbym się wczoraj stamtąd wyprowadziła, a przecież w Płocku mieszkam pół wieku!!!
Wiem dokładnie, że te dwa mieszkania na zawsze stały się wzorcem myślenia o domu, który jest najważniejszym miejscem na ziemi, gdzie należy stworzyć swój świat, w którym czujemy się bezpiecznie, dobrze, miło, który wywołuje pozytywne myślenie i pozytywne emocje, który jest bezpiecznym azylem, urządzonym według własnej estetyki, gdzie dla mnie nie może zabraknąć biblioteki, będącej skarbnicą zawsze nieprzeczytanych jeszcze książek, dobrej muzyki, bez której nie ma życia, dzieł sztuk wizualnych, którymi można pieścić wzrok, pięknej porcelany, w której potrawy smakują wytwornie, a kawusia jest klimatyczna.......
![]() |
Autorka: Bożena Ignaczak - "Zamek w Janowie", siadam często na tym murku i napawam się widokami!!! W głębi - grafiki Marcina Bocianowskiego, które uwielbiam........ |
![]() |
Fragment mojej ukochanej biblioteka |
💖
OdpowiedzUsuńDziękiję pięknie Zosiu❤️
UsuńZwróciłaś uwagę Joasiu na ważną rzecz, że czas pandemii można świetnie wykorzystać i to nie tylko na zbliżenie się z najbliższą rodziną, ale na wiele przemyśleń i dodałabym tak zupełnie od siebie- wiele nieodkrytych pasji, które przez lata w nas drzemały.
OdpowiedzUsuńCzekam Joasiu jeszcze na opowieści o kontaktach z rówieśnikami, co zbliżało cię do innych, wiesz o kim myślę.
Co powodowało, że przyjaźnie trwały przez lata.
Pozdrawiam
Dana
Danusiu miła❤️To prawda, pandemia, która trwa już rok jest bardzo dobrym czasem na odkrywanie i rozwijanie swoich pasji, zamiłowań, zainteresowań, ale też to dobry czas na rozwijanie relacji międzyludzkich, też dzięki Mass Mediom, które dają mnóstwo możliwości🌺👍🌺Dziękuję za podpowiedż: kiedyś skuszę się o wpis poświęcony moim przyjaźniom, koleżeństwu czy znajomym🌺🍀🌺
Usuń